Gorący temat

W cieniu Bangor – antologia w cieniu Stephena Kinga [recenzja]

„W cieniu Bangor” to druga antologia, po „Pokłosiu” (Gmork 2015) sygnowana przez Juliusza Wojciechowicza, mająca nawiązywać do twórczości Stephena Kinga. I kiedy pierwsza z nich – „Pokłosie” – była bardzo kameralna i odnosiła się w tekstach bezpośrednio do prozy Króla, tak obecna jest bardziej fanowskim ukłonem, który niekoniecznie na ślepo inspiruje się jego stylem czy dorobkiem literackim.

I z jednej strony – to dobrze, bowiem otrzymujemy zbiór opowiadań bardziej zróżnicowanych, oryginalniejszych, mocniej zaskakujących. Autorzy zebrani w tej antologii sięgają po szersze spektrum motywów, pomysłów, koncepcji. Szukają często skrajnie różnych ścieżek. Niejednokrotnie ścieżek nijak z Kingiem się nie kojarzących, może prócz bardzo ogólnego mianownika – jak groza, która jest składnikiem każdej z zaprezentowanych tu historii. I choć osobiście uważam, że takie akurat rozwiązanie, taka niebezpośrednia inspiracja, takie staranniejsze ukrywanie tropów tylko zbiorowi służy, to może również stanowić wadę. Zwłaszcza dla tych, którzy – zasugerowawszy się tytułem – szukać będą opowiadań stricte kingowskich. Tu mogą się oni zawieść, bowiem takie są w antologii opowiadania nieliczne. Co oczywiście nie stanowi, że pozostałe są złe. Poziom jest – jak to w każdej antologii – zróżnicowany.

Otwarcie należy do Julka Wojciechowicza, który serwuje bardzo kingowskie historie, zarówno w stylu narracji, jak i w pomysłach. Opętana spluwa? Ależ to pasuje do szalonych pomysłów Króla! Zresztą historia o rzucaniu palenia (tak, King też miał o tym tekst) to swoista wariacja, jaka przywodzi mi na myśl prozę Kinga, mogąca powstać, gdyby Mistrz mieszkał w swoich chudszych latach na polskim blokowisku. Zarówno „Nienawistna spluwa”, jak i „Niedopałki” to teksty świetnie napisane, chwytliwe, które doskonale wpisują się w koncept antologii. Pierwsze ma bardziej oniryczną, rwaną, niespokojną narrację – która dobrze komponuje się z samą fabułą, a drugie urzeka swoistą absurdalnością, częstą u Kinga, ale też zauważalną we wczesnych opowiadaniach Orbitowskiego (z tomu „Wigilijne psy”). Jednak nie zaskakuje to, bowiem Wojciechowicz jest bardzo dobrym autorem, doskonale czującym kingowski sposób pisania, czemu dał wyraz choćby w „Świniaku” („Pokłosie”). Bardzo solidne otwarcie antologii.

Trzy kolejne opowiadania, autorstwa Anny Musiałowicz to przykład zgrabnie skrojonej prozy, która często operuje tendencyjnymi schematami kreacji amerykańskiego środowiska, jednak nakreślonymi na tyle sprawnie, by nie drażnić, ale zaciekawiać. Czytelnik Kinga może się dość łatwo w tym sztafażu odnaleźć, a same historie są dopracowane i interesujące. Musiałowicz bardzo pozytywnie zaskoczyła ostatnio debiutancką powieścią „Diabeł w oknie”, a w opowiadaniach serwowanych w tej antologii pokazuje, że coraz bardziej stabilizuje się, krzepnie jej literacki warsztat. Najmniej podoba mi się osobiście „Wszystkie jego kobiety”, ale nie przez słabość samego tekstu, co bardziej przez nie odpowiadająca mi do końca poetykę. Za to naprawdę dobry jest „Jak kamień w wodę”, a najwyżej oceniam „Napisz o mnie”, który jest najsmutniejszym, ale też najbardziej emocjonalnym z tych trzech opowiadań.

Fanem prozy Marka Zychli jestem od dawna, dlatego po jego opowiadaniu spodziewałem się naprawdę dużo. Dotychczasowa twórczość Zychli wysoko podniosła poprzeczkę, ale „Jeanie Johnston” zdecydowanie sprostała oczekiwaniom. Starannie skonstruowana, mocno oniryczna, głęboko osadzona w realiach irlandzkiej mieściny i nawiązująca do czarnych kart historii wyspy okazuje się jednym z najciekawszych tekstów w zbiorze. Zarazem opowiadaniem o jednym z wyższych progów wejścia, wymagającym od czytelnika uwagi i starannej analizy. Tu groza napływa powoli, wręcz leniwie. Osacza nas, oblepia, aż nie będziemy mogli się wyrwać. Zychla niezwykle pieczołowicie buduje scenografię, konstruuje postaci – te elementy są równie ważne, co sama główna oś opowieści. I czyni historię dużo głębszą, bardziej wielowymiarową.

„Krzyś” Sandry Gatt Osińskiej to tekst dość banalny. Choć poprawnie napisany, ma przede wszystkim problem z fabułą. Oczywiste, i zaakcentowane w zapowiedzi przez samą autorkę, nawiązanie do „Miasteczka Salem” odbiera w dużej mierze suspens utworu. Wiemy praktycznie od pierwszej strony, czego się spodziewać… więc tracimy przez to odczucie niepokoju, czy strachu. Niby zawiera społeczny akcent, jednak podany w ten sposób staje się trywialny i traci należną mu siłę oddziaływania.

Podobnie jest zresztą z opowiadaniem „Lecząc księżyc” Krzysztofa Maciejewskiego. Rozumiem zupełnie zasadny „wkurw”, o którym autor wspomina w zapowiedzi do opowiadania, szanuję umiejętności językowe… jednak ta historia nie broni się, jako opowiadanie. Jest nazbyt bezpośrednia, by nie być niczym więcej, niż ostentacyjnym ( i słusznym, rzecz jasna) manifestem poglądowym. Wyrazem wspominanego powyżej wkurwu, jednak zbyt słabo ukrytego nie tyle za fabułą, co pozorami fabuły. Brak tu solidnie skrojonej historii, by zaintrygować czytelnika, by pozwolić mu odczuć wewnętrzną niechęć, obrzydzenie, głównie przez to, że Maciejewski już to wszystko podał, niejako na tacy. Z kolejnym tekstem Maciejewskiego jest lepiej. „Strzępy skóry” – mroczna, ponura opowieść osadzona we wnętrzu oddziału szpitalnego pokazuje talent autora nie tylko w zakresie stylu literackiego, ale i w umiejętności opowiadania przerażających historii. Może nie do końca „kingowska”, jednak całkiem dobrze wkomponowuje się w niniejszą antologię.

Ostatnie opowiadanie Maciejewskiego, „Dziewczynka ze szczelin” to tekst niezły, ale tylko niezły. Ciut infantylny, choć sprawnie napisany. Nie wyróżnia się przesadnie, jest lekkim czytadełkiem, w którym trochę brakuje mi grozy.

„Widzieć więcej” Flory Woźnicy to quasi-apokaliptyczna wariacja nt jasnowidzenia… Nie powiem, by tekst mnie urzekł. Trochę przez formę, trochę przez trywialność finału. Niby opowiadanie z przestrogą, ale jakoś tak wypada tendencyjnie. Historia o tym, że dajemy się omamić i o tym, że nie zawsze to, co widzimy, jest prawdą. Pomysł wyjściowy był dość ciekawy, jednak wykonanie nie do końca przypadło mi do gustu.

Nowela „Psy Rafała Kuzio” Kornela Mikołajczyka to kwintesencja tego, co uznaję za dobrą historię grozy. Mikołajczyk to warsztatowo naprawdę pierwsza polska liga i był – obok choćby Zychli, czy Wojciechowicza – moim typem na czołówkę tej antologii. I nie myliłem się,bowiem jego historia nie tylko świetnie plasuje się w porównaniu z prozą samego Kinga, ale też, nie potrzebuje jakichkolwiek porównań, zestawień, odniesień. Ona broni się sama – dopracowaniem, stylem, umiejętnością kreowania niby znanych, ale w efekcie przerażających, zupełnie odrealnionych światów, w których podskórny lęk przejmuje nad nami władzę.

Niepokojąca historia o obłędzie, o popadaniu w szaleństwo, które niekoniecznie jest majakiem, ułudą. O trawiącym człowieka strachu i niemożności pokonania go inaczej, jak poddaniem się mu bez reszty. Sugestywne, trzymające czytelnika za gardło od pierwszych zdań. Tak niepokojącym tekstem w zbiorze jest jeszcze choćby „Jeani Johnston” Zychli, czy „Nienawistna spluwa” Wojciechowicza. Znakomitość i zdecydowana czołówka w zbiorze.

Agnieszka Osikowicz – Chwaja „ bardzo pozytywnie kojarzy mi się swoim „Cmentarzem na wyspie” z jednym z kingowskich opowiadań, o dzieciakach, które uwięziła na starej platformie na jeziorze tajemnicza czarna plama mazi. Tu początek tekstu mamy w podobnym tonie, a z każdą chwilą atmosfera się zagęszcza. Postaci są sprawnie zarysowane, a ja jedyne, z czym mam problem, to zakończenie, które ostro skręca w zesłowiańszczenie i nie mogę się w pełni do niego przekonać. Nie to, że jest złe, słabe. Bardziej kwestia w tym, iż autorka tak mocno zaostrzyła apetyt, że finał zdaje mi się nieco zbyt miałki, zbyt płytki. Oczekiwałem większej tajemnicy, większej zagadki. Ale stylistycznie, warsztatowo – nie ma tu nic do zarzucenia.

Od Przemysława Karbowskiego otrzymujemy dwa teksty i kiedy pierwszy „ Dzień z życia rzemieślnika” jest trochę tekstem o niczym, a trochę wstępniakiem do możliwe że interesującej historii w klimacie Pilipiuka, który urywa się w chwili, gdy coś się zaczyna dziać, to z kolei drugie opowiadanie jest bardzo dobre. Choć zupełnie nie kingowskie w formie, stylu i tematyce, to nijak mu to nie szkodzi. „Śmierć wilkołaka” to bardzo dobrze skrojona historia, osadzona w bolesnej, ojczyźnianej historii, która zawiera i odpowiednią dawkę grozy i adekwatne do wyjściowej koncepcji tło historyczne. Trochę w stylu Liziewicza (choć czasy inne) – ale to akurat uznaję za komplement. Bardzo przypadł mi do gustu styl pisania Karbowskiego i z chęcią sięgnąłbym po coś jeszcze w podobnych aranżacjach.

Z opowiadaniem „Mój, tylko mój” problem mam o tyle, że jest to bardzo poprawnie napisana historia o nienawiści rodzącej się z frustracji i odrzucenia, jednak fabularnie zupełnie do mnie nie trafia. Mocno zdaje się zorientowana na kobiety – czytelniczki, które dogłębnie wyczują akcenty, niuanse przekazu. Ja nie umiem odczuć emocjonalnej więzi z bohaterką, choć na chłodno rozważając i analizując, potrafię wytłumaczyć jej działania i motywacje. Opowiadanie jest interesujące, bardzo dobre warsztatowo, jednak niekoniecznie dla każdego.

Piotra Sawickiego kojarzę przede wszystkim jako autora świetnego leksykonu o filmach gore („Odrażające, brudne, złe” Yohei 2011), a w opowiadaniu „Karyna” odnosi się on z pełną premedytacją do kingowskiej „Christine”. I jak początek jest niezły – z akcentem na ukłon w kierunku złotych czasów polskiej motoryzacji i jej przedwczesnego, haniebnego końca – tak im dalej, tym robi się brudniej, ohydniej i bezczelniej. I nic by w tym złego nie było – bo literacki gore może być naprawdę dobrym narzędziem, a o takiej formule Sawicki zdaje się wiedzieć naprawdę wiele – to trochę brakuje mi w tym wszystkim samej… opowieści. Pomysł wyjściowo był interesujący, a zmienił się w dość tendencyjną opowiastkę, która raczej czytelnika nie zaskoczy. A wtręty anty LGBT ( przy okazji wspominanego w opowiadaniu Marszu Równości) są bardziej niesmaczne, niż wszystkie krwawe opisy wyczynów Karyny i jej kierowcy. Szkoda, bo spodziewałem się więcej i lepiej po dobrym otwarciu.

Joanna Pypłacz to artystka lubująca się w konwencji gotyckiej literatury grozy i także tutaj nie zabrakło rekwizytów charakterystycznych dla tego rodzaju historii. Jej opowiadanie zawiera ponure, angielskie domostwo, w dodatku rzecz jasna nawiedzone, a do tego ciążącą nad posiadłością klątwę i uwikłaną w to wszystko polsko – angielską rodzinę. Warsztatowo bardzo przyjemne. Świetnie wychodzi Pypłacz adaptowanie scenerii i rekwizytorni gotyckiej do współczesnych realiów, dużo też w głównej bohaterce cech i zamiłowań samej autorki (muzyka poważna, stare cmentarze). Nieco naciągane zdaje mi się zakończenie, które niby konsekwentnie – względem całości historii – puentuje ją, ale samo w sobie wydaje mi się nieco naciągane i zdaje się spłycać opowieść.

Ten sam zresztą problem mam z kolejnym tekstem – w formie bardzo dobrym, opartym na interesującym pomyśle, ale całą siłę oddziaływania tracącym w zbyt nijakim finale. Mowa o „Chłopcu z zapałkami” Jacka Piekiełko. Autora, którego obserwuję literacki rozwój uważnie i z każdą nową jego pozycją na rynku widzę progres. Tutaj jest ciut lepiej w zakończeniu, niż u Pypłacz, ale też całościowo opowiadanie uznaję za ciekawsze, oparte na świeższym pomyśle. A drobne sceny z tajemniczym chłopcem palącym zapałki to naprawdę majstersztyk pełznącej po skórze grozy. Jednak samo zwieńczenie tajemnicy okazuje się nazbyt trywialne, za mało zaskakujące, dodatkowo pozostaje zbyt dużo niedopowiedzeń – choćby profesja gospodarza, na którą przez dłuższy czas kładziony jest akcent, by finalnie odstawić tę kwestię na boczny tor.

„Rechot” Dagmary Adwentowskiej to historia, o tym jak kobiety potrafią być złe – z perspektywy mężczyzn – i jak mężczyźni znajdują niekonwencjonalne rozwiązania problemów. Dobrze napisane, trochę ironiczne, z motywem ludowych przesądów, co czyni „Rechot” idealnym tekstem do którejś ze słowiańskich antologii. Jedyny problem, że jakoś Kinga za bardzo w tym nie czuję. Ale opowiadanie samo w sobie, warte uwagi.

„Jesse” Grzegorza Kopca to jeden z najbardziej zmarnowanych potencjałów w tej antologii. I aby było jasne – zmarnowanych dlatego, że dwie trzecie tekstu to literacki majstersztyk, który znakomicie się czyta, a wraz z lekturą, zdanie po zdaniu wzrasta napięcie, ale też nasz niepokój, kiełkujący gdzieś na obrzeżach świadomości. Szczerze, spodziewałem się okołolovecraftowskiego opowiadania o szalonym kulcie, odpowiedzialnym za podmienianie ludzi w zapyziałym miasteczku na pustkowiach USA. I autor przez dłuższą cześć w tym kierunku zdawał się podążać… by zboczyć, zupełnie niepotrzebnie, w finale, w zakończenie płytkie, nijakie i mało zaskakujące. Szkoda, bo to naprawdę mógł być diament w koronie tej antologii… a pozostał mocno nieoszlifowany kamień. Ciut mało wyczuwalne są owe lata 60-te. Owszem, one są, da się je zauważyć, jednak za mało nimi tchnie całość, za mało jest detali, które by zwróciły na nie uwagę. Kierunek tych wtrętów był dobry, jednak powinny być zaakcentowane mocniej. I wyjątkowo mi szkoda tego tekstu, naprawdę, bo w trakcie lektury, chyba po żadnym tak wiele sobie nie obiecywałem, jak po „Jesse”. Stąd tak silny zawód na końcu.

„Zegarmistrzyni” Agnieszki Kwiatkowskiej to kolejny z mocnych punktów zbioru. Owszem, zawiera odpowiednią dawkę grozy, jednak o jego wyjątkowej jakości świadczy świetny rys psychologiczny postaci i warstwa obyczajowa. Oraz to, że wszystko, co się wydarza przez dwie trzecie opowiadania to rzeczy, które zwalić możemy na obłęd, na szaleństwo, bądź w ostateczności na przypadek. Jednak podane jest w sposób, który sugeruje nam, wtłacza do głowy, poczucie, że to wszystko nie jest takie przypadkowe, takie wytłumaczalne. Poczucie, że wszystko, co obserwujemy, te drobne niuanse odrealniające rzeczywistość kryją w sobie o wiele większą – i straszniejszą – tajemnicę.

Kacper Kotulak napisał dwa całkiem niezłe teksty, z których jednak pierwszy nijak nie pasuje do tej antologii. „Full plastik jacket” to zgrabny, satyryczny tekst o zabawkowej wojnie, który jednak nie jest grozą. Dobrze napisany, sprawdziłby się w innym zbiorze tematycznym. Z drugim – „Przystanek Poprzeczna” – jest zdecydowanie lepiej. Mroczna, niespokojna, mocno oniryczna historia o dziwnym autobusie, zatrzymującym się jedynie na jednym, tajemniczym zresztą przystanku… Kotulak to autor, który jednak lepiej czuje się w zjadliwej ironicznej fantastyce, niż grozie sensu stricte.

„Ostatnie wakacje w Zawadach” to swoista, cudownie straszna, polska odpowiedź na kingowskie „To”. Agnieszka Biskup zachwyca swoją prozą nie po raz pierwszy (ma na koncie choćby najlepszy tekst w antologii „Maszyna. Antologia horroru industrialnego” – Dom Horroru 2017), a w niniejszym zbiorze znów szturmuje podium. Powiem szczerze – to, wraz z „Pasami Rafała Kuzio” Mikołajczyka i „Jeani Johnson” Zychli, zdecydowana pierwsza trójka „W cieniu Bangor” i choćby dla tych trzech historii warto po te 600-stronicowe tomiszcze sięgnąć. Nie jedyne,oczywiście, bowiem jest tu więcej naprawdę wartych uwagi opowiadań, jednak zdecydowanie najlepsze.

Podsumowując, „W cieniu Bangor” jest naprawdę niezłą antologią, zawierającą umiarkowanie reprezentatywny przekrój polskiej grozy, w tym kilka nazwisk, na które zdecydowanie warto zwrócić uwagę. Jednak najważniejszą „wartością dodaną” tej pozycji jest udane zilustrowanie przykładu, jak mocno możemy się inspirować wybranym autorem, jednocześnie nie sięgając po ślepe, automatyczne i tendencyjne kopiowanie jego stylu. Każdy z twórców stara się – z mniejszym lub większym powodzeniem – pokazać nie tylko swoją fascynację prozą Kinga i jego tekstami, ale też zaprezentować własny styl, własny warsztat literacki.

Nawiązań do Króla jest mnóstwo, ale w tych najlepszych tekstach są one zamieszczone subtelnie, rozlokowane świadomie, ale w sposób mniej zauważalny.

Jak zaznaczyłem na wstępie, to antologia naprawdę na dobrym poziomie, zawierająca kilka świetnych i jeszcze trochę bardzo dobrych opowiadań. Blamaży przesadnych tu nie dostrzegam, a autorzy największy problem mieli nawet nie z warsztatem, co z zakończeniem. Co jest – niestety – częstym problemem „pisania pod tezę” antologii tematycznych. Opasłe, ponad 600 stronicowe tomiszcze potrafi dać w wielu miejscach przyjemność z lektury, jednak nie jest to zbiór czysto „kingowski”. Do zatwardziałego miłośnika Króla może nie trafić, może mu się z Królem za mało kojarzyć, w zbyt nielicznych tekstach odnosić się do jego twórczości wystarczająco bezpośrednio. Jednak miłośnicy grozy różnorakich odmian powinni znaleźć tutaj – w większości – coś dla siebie. Bowiem dobrego horroru tu nie brak.

W cieniu Bangor

Nasza ocena: - 75%

75%

Różni autorzy, Wydawnictwo Dom Horroru 2020

User Rating: Be the first one !

Mariusz Wojteczek

Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

Zobacz także

Wściek – manifest na miarę naszych czasów? [recenzja]

Firma badawcza Colossal Biosciences zapowiada nie tylko możliwość wskrzeszenia mamutów i innych wymarłych gatunków, ale …

Leave a Reply