Przyznaję, że na kolejne thrillery od Jacka Piekiełko wyczekuję i z nadzieją i z ekscytacją, bowiem autor dał się już poznać jako twórca z pomysłami na wciągające, trzymające w napięciu historie. Jednak w najnowszej powieści, „W złej wierze” – mimo znakomitego konceptu wyjściowego – kilka rzeczy zbyt mocno zgrzyta, a zakończenie pozostawia niedosyt nie tyle rozwiązaniem fabularnym, co sposobem jego podania, by uznać że to powieść kompletna.
Ernest Doroszewski to człowiek szczęśliwy, może nie zamożny, ale przynajmniej nieźle zarabiający, a do tego oczekujący wraz z ukochaną żoną pierwszego dziecka. Kiedy w drodze do szpitala szwankuje mu samochód, pomoc w niespodziewanej i nerwowej sytuacji oferuje tajemniczy nieznajomy, który proponuje zabranie ciężarnej do najbliższej placówki medycznej. I to ostatni moment, kiedy Ernest widzi swoją żonę. Kobieta rozpływa się bez śladu, a gorączkowe poszukiwania nie dają żadnego rezultatu. W sprawę – za staraniem policjantów ją prowadzących – włącza się emerytowany profiler, który spostrzega w całej historii element, któremu nie potrafi się oprzeć…
To kolejna powieść w dorobku Piekiełko, która podejmuje w interesujący sposób motyw nagłego zaginięcia bliskiej bohaterowi osoby i żmudny proces odkrywania tajemnicy owego zaginięcia. W powieści „W złej wierze” koncept wyjściowy jest doskonale pomyślany, ale jednak nie do końca wykorzystany. Zgrzytają podstawowe założenia, jak choćby niechęć Doroszewskiego do kupna względnie sprawnego samochodu w miejsce rzęcha, który – jak sam autor określa, może odmówić współpracy w każdej chwili. To nie współgra z obsesyjnym przygotowaniem Ernesta do porodu żony. Stać go przecież na zakup przyzwoitego, używanego auta, choćby za kwotę niewiele wyższą od tej, którą wyłożył na remont posiadanego pojazdu. To jeden, krótki przykład, choć jest takich więcej. Nie rozpisuję się o nich, bo nie chce zdradzać zanadto fabuły, ale mocno wypaczają one odbiór powieści, psują etap zawieszenia niewiary i zaufania twórcy, zawierzenia w opowiadaną przez niego historię i poddania się całkowicie tokowi wydarzeń. Owszem, książkę czyta się dobrze, fabuła wciąga i cały czas nerwowo wyczekujemy na odkrycie tajemnicy, jednak takie właśnie niedociągnięcia psują odbiór. Podobnie jest ze słabo wyeksploatowanym motywem tajemniczego nieznajomego, który Piekiełko z początku rozwija szeroko, owszem, by jednak zbyt gwałtownie i z pewną dozą lekceważenia uciąć bez wyjaśnienia. A finalnie okrasić zbyt prozaicznym – jak na wagę tego wątku – dopowiedzeniem w zakończeniu.
Największym problemem okazuje się właśnie owo zakończenie, które całościowo jest całkiem sensowne, jednak podano je w zbyt suchy, łopatologiczny sposób, że traci się dużo satysfakcji z jego poznawania. Brakuje tu zaimplementowania rozwiązania tajemnic w naturalny tok historii. W stylu, w jakim robią to choćby Robert Małecki, czy Wojciech Chmielarz. A finalny, zaoferowany przez Piekiełko słowotok w formie suchej relacji czy raportu może i dopowiada wszystko, co ważne, ale ma się wrażenie, że autor nie miał ani miejsca, ani czasu, by historię rozwinąć do należytego poziomu i we właściwy sposób spuentować. Szkoda, bowiem „W złej wierze” to interesująca fabularnie i napisana wciągającym stylem opowieść, która cierpi głównie na niedopracowanie.
I jak podobają mi się bardzo echa „współczesności”, które da się w tej prozie wychwycić (jak np. realia pandemicznych obostrzeń), jak uznaję ogólny pomysł na fabułę za znakomity, a znaczącą część narracji za solidna warsztatowo, to całość jednak pozostawia niedosyt. Mam wrażenie, że „ W złej wierze” cierpi na dość częstą w polskiej literaturze przypadłość braku solidnego redaktora. Takiego, który nie boi się kreślić na czerwono całych stron, wrzucać komentarzy z wykrzyknikami, i „wymuszać” na autorze usuwania kompletnych akapitów tekstu. Serio, mam wrażenie, że Piekiełko miał dobrze skrojony pomysł, którego nie udźwignął, bo zabrakło mu „drugiego”, świeżego spojrzenia, Takiego punktującego błędy, nieścisłości, niedociągnięcia. A redakcja skupiła się wyłącznie na wyrugowaniu literówek i błędów interpunkcyjnych oraz składniowych, ale nic ponadto.
Piekiełko ma niezły styl i świetne pomysły. Potrafi bardzo wprawnie zaszczepiać w nas, czytelnikach podświadomy lęk, jaki jest udziałem bohaterów. „W złej wierze” tylko to potwierdza. Łatwo nam się postawić w roli Ernesta, naturalnie zaczynamy odczuwać jego przerażenie, kiedy nigdzie nie może znaleźć żony. Podzielamy jego postępującą panikę, a w efekcie kolejnych odkryć także wściekłość i żelazną determinację, która prowadzi do tragedii. Z tym autor radzi sobie świetnie i dlatego też, powieść czyta się do ostatniej strony, mimo wspomnianych zgrzytów i nieścisłości. One są, ale nie niweczą całości opowieści. I sądzę, że łatwo by je było naprawić, solidnym przepracowaniem tekstu i zmianą pewnych elementów. Czyli konkretną, zaangażowaną redakcją.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „W złej wierze” to pozycja pisana nazbyt szybko, przez co pozbawiona dbałości w pracy nad tekstem. Szkoda, bowiem gigantyczny potencjał finalnie mocno skarlał i ze świetnego pomysłu wyszedł literacki średniak, który cierpi na podobne przypadłości, jak niektóre pozycje Remigiusza Mroza. Zbyt dużo, zbyt szybko – to nie sposób na pisanie najlepszej literatury, a na serwowanie przeciętnych czytadeł dla mas. A nie o to chyba w tym chodzi.
W złej wierze
Nasza ocena: - 60%
60%
Jacek Piekiełko. Wydawnictwo Skarpa Warszawska 2021