She-Hulk to jedna z najciekawiej poprowadzonych superbohaterek komiksowego Marvela. U nas znana jest chyba bardziej z serialu “Mecenas She-Hulk”, który dla wielu odbiorców okazał się być wizją nie do przyjęcia. Ciekawe zatem, co powiedzieliby na komiks Johna Byrne’a?
Na polskim rynku She Hulk w roli komiksowej bohaterki pojawiała się sporadycznie, głównie w fabułach z innymi superbohaterami, a jej solowe przygody mogliśmy poznać jedynie w ramach kolekcji WKKM i Superbohaterowie Marvela. W tej drugiej mieliśmy pokaźną próbkę, która stanowi sporą, środkową część egmontowego tomu “Zjawiskowa She-Hulk”. Zarówno za scenariusz i rysunki odpowiada tu popularny twórca komiksowy, John Byrne, dla którego opowieść o kuzynce Bruce’a Bannera stała się odskocznią od typowych superbohaterskich fabuł. Owszem, w niniejszym, zbiorze również dostajemy typowe, marvelowskie fabuły, ale z naddatkiem, który całkowicie odwraca ich percepcję. To trochę parodia, trochę artystyczny manifest i przede wszystkim opowieść o kobiecie, która cieszy się życiem będąc taką, jaka jest – dwumetrową, zielonoskórą superbohaterką o nadzwyczajnej sile. Bo poza tym wszystkim, to po prostu normalna dziewczyna z dużego miasta, która chciałaby korzystać z uroków miejskiego życia. I jak możemy się domyślać, nie zawsze jest to jej dane.
W “Zjawiskowej She-Hulk” dostaliśmy trzy partie przygód bohaterki z różnych okresów ich publikacji, które łączy nazwisko Byrne’a. Dlatego musimy zmierzyć się również z dużymi lukami fabularnymi między tymi opowieściami i zmieniającym się status quo bohaterki,. Przykładowo w pierwszej z nich towarzyszy jej aktualny wybranek serca, Wyatt Wingfoot, który znika z horyzontu w kolejnej odsłonie, czyli zeszytach od 1 do 8 tytułowej serii. Potem zaś przeskakujemy jeszcze do zeszytów od numeru 31 do 35 i na tym koniec. Oto wycinek większej całości, który dzięki specyficznemu podejściu i twórcy, i jego bohaterki do komiksowej rzeczywistości działa jako szalona, intertekstualna fabuła w jakiś taki czuły sposób kpiaca z całego, marvelowskiego uniwersum.
Fabuła, nie ma co ukrywać, jest tu bardzo pretekstowa, rozgrywa się z dala od wielkich wydarzeń i eventów. John Byrne niczym Grant Morrison miał patent na wydobywanie z mroku dziejów zapomnianych komiksowych postaci, ze złotej ery Marvela i stąd w komiksie dostajemy Weezie, kiedyś w komiksach znaną jako Blond Zjawę, aktualnie na superbohaterskiej emeryturze, choć pomagającą She-Hulk. Wśród przeciwników znajdziemy grupę szalonych naukowców, kosmicznych ropuszan, żyjącą skałę, czy znanych z przygód innych superbohaterów Stilt Mana i Mole Mana. Wszystko podane w lekkiej, zabawnej i parodystycznej formie, która sprawia, że przygody She-Hulk wydają się głupie – tak jak wydawał się wspomniany wyżej serial. A że Marvel w ostatnich latach był brany bardziej na serio (nawet jeśli był programowo śmieszny), tak tę formułę niełatwo jest przyswoić wielu odbiorcom.
Właśnie dlatego She-Hulk nam w tym pomaga, co jakiś czas łamiąc czwartą ścianę i zwracając się bezpośrednio do czytelnika lub do samego twórcy komiksu, Johna Byrne’a albo do redaktorki Renee Witterstaetter. To po prostu postać, która ma świadomość, że jest komiksową bohaterką. Ponoć w pewnym momencie Byrne musiał ograniczyć te zabiegi, bo nie przypadły do gustu części odbiorców, ale tak właśnie She-Hulk jest kojarzona i to jeszcze przed tym, kiedy znany z tego stał się Deadpool. Wielka, piękna, zielona kobieta o nadludzkiej sile gada do nas, dzieląc się swoim komiksowym doświadczeniem i zachęcając do wspólnej zabawy, do zajrzenia za kulisy pracy twórczej, po prostu do spojrzenia na całe uniwersum Marvela pod nieco innym kątem.
Z jednej strony czytając te przygody tworzone pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych odnosimy wrażenie, jakby Byrne świadomie chciał wrócić do infantylnej przeszłości ze Złotej i Srebrnej Ery. Z drugiej ma nowoczesną bohaterką wyróżniającą się wśród tłumu, która dobrze się czuje w tym nowym wydaniu i korzysta z tego. Jak sama mówi, w roli adwokatki Jennifer Walters nie czuła się komfortowo i ta zmiana – po transfuzji krwi kuzyna – wydobyła na wierzch jej prawdziwą naturę. Jest nawet pewien znamienny, najważniejszy chyba moment w opowieści Byrne’a (bo do tego momentu czasem krzywimy się na jawną, choć akceptowaną przez bohaterkę seksualizację jej postaci) kiedy na szali jest opcja, by She-Hulk zmieniła się w swoje przeciwieństwo, ale w jej przypadku proces, któremu zostaje poddana działa inaczej, niż tego się obawiała. Dostajemy wtedy odpowiedź na to, kim w Marvelu jest She-Hulk, a nawet jakie mogą być jej, jak i całego uniwersum widoki na przyszłość.
Bo przecież przez te kolejne lata Marvel zmieniał się tak, jak nasza społeczno-obyczajowa i popkulturowa rzeczywistość. I może dlatego serial odnoszący się do tej lata temu zapowiedzianej, nowej perspektywy był w chwili emisji już nie na czasie – stąd pretensje widzów. Nie zmienia to faktu, że wiernie pokazywał bohaterkę i jej charakterystyczny świat głupawych przygód, który w komiksowej formie okazał się być czymś świeżym, rodzajem brakującego ogniwa między komiksową klasyką, a wypychającą ją nowoczesnością. Okazało się, właśnie dzięki takim komiksom jak “Zjawiskowa She-Hulk”, że uniwersum Marvela jest bardzo pojemne i za niedługo zawojuje filmowy świat popkultury idąc z duchem współczesności, choć wciąż zapatrzone w klasykę. A potem, po zmęczeniu materiału zacznie nagle odchodzić do lamusa i być może będzie potrzebna mu świeża krew, coś w stylu niegdysiejszych przygód She-Hulk tworzonych przez Johna Byrne’a. Jak z tym będzie, dopiero się przekonamy. A na razie można się zrelaksować przy przygodach zielonej superbohaterki, tak chętnie nawiązującej z nami przyjacielską więź.
Zhawiskowa She-Hulk
Nasza ocena: - 75%
75%
Scenariusz i rysunki: John Byrne. Tłumaczenie: Jacek Żuławnik. Egmont 2023