Po szalonej zabawie konwencją w „Domu w głębi lasu”, specjalista od scenariuszy wysokobudżetowych hitów pokroju „Marsjanina” czy „World War Z” Drew Goddard powrócił za reżyserski stołek po raz drugi – i tym razem również dostarczył widzowi masę dobrej rozrywki.
Fabuła „Źle się dzieje w El Royale” startuje z kopyta w 1959 roku, kiedy do owego przybytku przybywa facet z walizką pełną forsy. Pieniądze lądują pod podłogą jednego z hotelowych pokoi, mężczyzna równie brutalnie co niespodziewanie kończy swój żywot, a my przenosimy się o dziesięć lat do przodu, by wziąć udział we właściwej części filmu. Do podupadłego, wybudowanego na granicy Nevady z Kalifornią El Royale przybywa czwórka bohaterów. Chrześcijański ksiądz, sprzedawca odkurzaczy, amatorska śpiewaczka i bezczelna zołza – wszyscy ci ludzie mają coś do ukrycia, a przypadkowo skierowani na kolizyjny tor, wprawią w ruch prawdziwą lawinę przemocy. I to taką z odrobiną komediowo-groteskowego sznytu rodem z filmów Quentina Tarantino.
Drew Goddard już swoim reżyserskim debiutem udowodnił, że ma rękę do łączenia pozornie odbiegających od siebie gatunków. „El Royale” co prawda aż tak szaloną jazdą bez trzymanki jak „Dom w głębi lasu” nie jest, ale zaskoczenie i potężna dawka napięcia współgrające z elementami rozluźniającymi (czy raczej usypiającymi czujność) widza, są tu już na porządku dziennym. Na rozkładzie mamy więc nieco odwołujących się do problemów epoki dramatu i komedii, podlanych krwistym thrillerem. Rozbita na kilka poświęconych poszczególnym postaciom osobnych wątków historia bardzo powoli i z rozmysłem odkrywa kolejne karty, podsuwając całe mnóstwo mylnych tropów, co w połączeniu z tak wybuchową mieszanką filmowych gatunków powoduje całkowitą nieprzewidywalność rozwoju wydarzeń i skutecznie gra z przyzwyczajeniami odbiorcy.
Nie sposób nie zauważyć przy tym, że „Źle się dzieje w El Royale” niewątpliwie sposobem prowadzenia fabuły zostało zainspirowane filmami wspomnianego Quentina Tarantino. Innymi słowy, kiedy ma być zabawnie, wychodzi to całkowicie naturalnie, kiedy zaś przychodzi do scen w których atmosferę można wręcz kroić nożem, autentycznie można pocić się z napięcia. Warto jednak dodać przy tym, że Goddard postawił na filmie własny znaczek i z pewnością nie można traktować jego dzieła tylko jako mniej, lub bardziej udanej kalki.
Robi to też niebywale stylowo, rewelacyjnie wykorzystując klimat epoki. Mniej i bardziej subtelne nawiązania do wydarzeń z okresu, bombastyczna miejscami scenografia wsparta masą doskonale komponującej się z przydługimi ujęciami muzyki – film Goddarda to prawdziwa uczta dla oczu i uszu, którą po prostu trzeba zobaczyć w dobrze udźwiękowionej kinowej sali, by w pełni docenić wszystkie smaczki.
Genialnie została dobrana też obsada. Już sama lista zakontraktowanych nazwisk, z Jonem Hammem, Jeffem Bridgesem, czy Dakotą Johnson robi wrażenie, ale nijak nie oddaje znakomitego, równego poziomu wszystkich zaangażowanych. Widać, że aktorzy złapali konwencję zaproponowaną przez Goddarda w mig i zagrali z odpowiednim dystansem do swoich ról, kiedy trzeba, szarżując jak się da. Wyróżnić kogokolwiek z całego grona byłoby sporym nadużyciem – tu wszyscy zasłużyli na dużego plusa.
„Źle się dzieje w El Royale”, to jeden z największych cichych zwycięzców 2018 roku – tego rodzaju film, który zebrał masę pochwał od krytyków, jednocześnie przemykając niezauważenie przez kinowe sale. Jeśli tylko ronicie łezkę na wspomnienie nietraktującego siebie do końca na serio „Kill Billa” i jemu podobnych, nie popełnijcie błędu i zarezerwujcie pobyt w El Royale – a ponaddwugodzinną przygodę w nim zaliczycie do zdecydowanie udanych.
Foto © Imperial-Cinepix
Źle się dzieje w El Royale
Nasza ocena: - 80%
80%
Reżyseria: Drew Goddard. Obsada: Jeff Bridges, Dakota Johnson, John Hamm, Cailee Spaeny i inni. USA, 2018.