„Bóg Maszyna” zapowiadał się jako steampunk, a że mam do tego gatunku niezbywalny sentyment, sięgałem po powieść Joanny W. Gajzler z wysoko ustawioną poprzeczką oczekiwań. Jednak – co muszę podkreślić na wstępie – NIE jest to steampunk. Już bardziej jedna z jego odmian – steampunk fantasy (lub nawet clockpunk) byłaby tu adekwatniejsza, choć i one nie wyczerpują kryteriów kwalifikacji omawianej pozycji. W przypadku debiutu Gajzler mamy do czynienia z literaturą fantasy, która mocno ciąży w kierunku steampunkowej estetyki, zupełnie jednak pomijając jej kluczowe założenia.
Czy to źle? Bynajmniej – przynajmniej w takim, jak autorka zaoferowała, wykonaniu. Wspominam to z formalnego obowiązku, bowiem tytuł ten w obiegowej opinii funkcjonuje jako powieść przynależna do steampunka, a bądźmy szczerzy – założenia świata przedstawionego są tak dalekie do realiów wymaganych dla tej estetyki – znanych choćby z „Maszyny różnicowej” – jak to możliwe. W świecie „Boga maszyny” – Królestwie Antianu – istnieje bowiem Wola. Tajemnicza moc, przynależna wszystkiemu, całej materii, ożywionej i nieożywionej (jak np. skały). Jednak w przypadku ludzi korzystanie z Woli jest ograniczone boskim dekretem. Boskim, bowiem władcy krainy noszą miano bogów właśnie i jako jedyni upoważnieni są do korzystania z Woli. Innym grożą za ten czyn najsurowsze kary, co sankcjonowane jest z jednej strony przez surowe normy religijne, jak i społecznie ugruntowaną tradycję. Królestwo Antianu jest jednak miejscem surowym i bezwzględnym nie tylko przez ograniczenia dotyczące korzystania z mocy, ale też – a może nawet bardziej – poprzez szokujący dogmat ustawodawczy, społecznie usankcjonowany w wyniku wiekowej tradycji, nakazujący nie tylko ogólny ostracyzm, ale wręcz przyzwolenie dla fizycznej eliminacji wszelkiej maści ułomnych. Niepełnosprawność bowiem jest w świecie „Boga Maszyny” niedopuszczalna, degradująca do roli niewolnika, zrzucająca w kastowym, hierarchicznym, szlacheckim społeczeństwie na sam dół drabiny społecznej. Makabryczne postrzeganie niepełnosprawności jest o tyle uwypuklone, że nie tyczy jedynie wad wrodzonych, ale także nabytych – choćby w następstwie wypadku. Rodzice zmuszeni są oddawać dzieci, mężowie czynią z żon niewolnice (i vice versa – to świat wolny od patriarchatu, a kobiety mogą pełnić funkcje równe mężczyznom, w ramach szlacheckiego stopniowania władzy). Widać tu – w kreacji świata – naleciałości historyczno – kulturowe znane z naszych dziejów (od Sparty począwszy, po ideologię nazistowskiego Nadczłowieka), aczkolwiek trzeba przyznać, że sztafaż wykreowanego przez Gajzler królestwa naprawdę potrafi ująć swoją przemyślaną i starannie przedstawioną złożonością.
Zwłaszcza, że poznajemy go stopniowo, w trakcie trwania fabuły, układamy jego obraz z pojedynczych, rozsianych po całej powieści elementach. Nie brak tu nowych nazw, opisów, społecznych struktur i ścisłej hierarchizacji, z nowatorskim nazewnictwem. Łatwo się w tym pogubić? Uważny czytelnik sobie poradzi. Ktoś, kto ma już pewne obycie w lekturze światów fantasy nie powinien mieć problemu z orientacja zarówno w zakresie przestrzeni, jak i nowego nazewnictwa.
Sama historia oscyluje ściśle wokół Tagarda Logora Szalana, pomniejszego szlachcica, (którego matka pochodziła jednak w prostej linii z królewskiego rodu, lecz zamążpójściem popełniła mezalians). Towarzyszymy Tagardowi od pacholęctwa i dość beztroskiego dzieciństwa, kiedy jako rozkapryszony chłopiec dostaje swojego pierwszego służącego – kalekę, aż po jego solidną przemianę, nie tylko w zakresie pozycji społecznej, ale też – a może nawet bardziej – moralnej, emocjonalnej i światopoglądowej.
I owa przemiana – o której nie napiszę za wiele, by nie obnażać zbyt wiele niuansów fabuły – jest jednym z najmocniejszych punktów w powieści. Mocniejszych chyba nawet, niż ciekawie wykreowany powieściowy świat. Tagard nie tylko dorośleje, nie tylko dojrzewa, ale wraz z wyznaczanymi sobie celami, wraz z (nierzadko bolesnymi) doświadczeniami, zmienia się jego sumienie, jego sposób patrzenia na świat. I – co ważne – popełnia błędy, myli się, bywa zagubiony, czy wręcz bezradny. Ale także nad wyraz surowy, wyrachowany, czy bezwzględny.
Tagard to bardzo ciekawa, dwuznaczna postać, która nie tylko ewoluuje w trakcie trwania opowieści, ale której nie możemy finalnie jednoznacznie ocenić. A to duży atut.
Kluczowym zdaje się rzecz jasna – w powieści romansującej wszak ze steampunkową estetyką – technologia i maszyny. I one oczywiście są, pojawiają się, choć z początku jako rekwizyty i dopiero za sprawą głównego bohatera zyskują one na znaczeniu względem zarówno fabuły, jak i rozwoju świata przedstawionego. Tagard bowiem czyni jawne świętokradztwo, ożywiając swoje konstrukty siłą Woli.
Kojarzy mi się to w pewnym stopniu z cyklem „Wojny alchemiczne” Iana Tregilisa – bo i Wolę przyrównać można do magii. W trylogii Tregilisa to runy odkrywały rolę „oprogramowania” maszyn – choć obdarzały je w efekcie samoświadomością, a w „Bogu Maszynie” starannie dawkowana Wola, ukształtowana w precyzyjne komendy czyni maszyny sprawnymi. To pewnego rodzaju mrugnięcie okiem do czytelnika i odwołanie do cyborgizacji, bowiem sekwencje komend Woli do złudzenia przypominają informatyczne programowanie współczesnych robotów. Element zdecydowanie nowatorski i w fantasy niespotykany, za to zgrabnie korespondujący zarówno ze steampunkiem, jak i cyberpunkiem. Smaczek niby drobny, ale cieszy.
Owszem, mam pewne zastrzeżenia. Niektóre elementy nieco mi zgrzytają. Choćby konstrukcyjna samodzielność Tagarda. Rozumiem koncepcję jego geniuszu w opracowaniu mechanizmów z ogólnodostępnych części. Jednak już nadawanie im określonej formy wymagałoby konkretnego, przemysłowego kształtowania metalu, odlewów wg form, etc. A w powieści nasz bohater zdaje się wszystko robić sam, w swoim warsztacie, lub zamawiać części z zewnątrz. Tylko, że części dla jego konstruktów nie może być dostępnych, bowiem on jest prekursorem w tego typu konstrukcjach!
I choć to detale, które tylko w niewielkim stopniu rzutują na ogólny wydźwięk, to jednak należy – z recenzenckiego obowiązku – je wskazać.
Kolejnym problemem jest niewykorzystanie w pełni niektórych wątków, jak choćby w relacji Tagarda i Teremi, której postać – mam nieodparte wrażenie – była planowana na coś więcej, zwłaszcza w kontekście relacji romantycznej, a jednak finalnie pozostała niewykorzystana, nie wybrzmiała w należytym stopniu.
Finał – z jednej strony epicki i nakreślony z rozmachem, z drugiej – okraszony solidnym twistem to oczywisty punkt wyjścia do kontynuacji. I bardzo dobrze, bo jeśli Gajzler nie obniży poziomu z pierwszego tomu (to debiut, więc liczę przynajmniej na brak spadków, by nie powiedzieć, że na wzrost), to otrzymamy jedną z najlepszych serii fantasy ostatnich lat.
„Bóg Maszyna” to powieść , której nie sposób odmówić rozmachu i swoistej epickości w kreowaniu świata przedstawionego. To fantasy, mocno romansujące ze steampunkiem, w którym autorka potrafi naprawdę zachwycić swoją wizją. Starannie przygotowaną, przemyślaną i z pewnością bardzo oryginalną. Zostałem fanem i tego świata, i tych postaci i tej prozy. Prostota z jednoczesną poprawnością stylistyczną sprawia, że całość dobrze się czyta, a siła nie tkwi w stylistyce pisarskiej, ale właśnie w fabule i pomysłach, jakie Gajzler serwuje swoim czytelnikom. Czytajcie, bo warto!
Bóg Maszyna
Nasza ocena: - 85%
85%
Joanna W. Gajzler. Wydawnictwo Lira 2021