„Cixi z Troy” to album będący zbiorczym wydaniem trzech części opowieści uzupełniającej historię tytułowej postaci, która znika na jakiś czas w głównej linii fabularnej „Lanfeusta z Troy” (flagowej serii Arlestona), by powrócić po jakimś czasie w mocno zmienionej formie. „Cixi z Troy” ma wypełnić te białe plamy na życiorysie i losach bohaterki, co, niniejszym, czyni. Pytanie tylko, czy jest to komukolwiek do czegokolwiek potrzebne?
Pierwsza kwestia, na jaką należy zwrócić uwagę przed lekturą tego albumu, to jego ścisłe powiązanie z serią główną. Na osi czasu fabuła plasuje się gdzieś pomiędzy piątym i szóstym odcinkiem wspomnianego „Lanfeusta z Troy” i bez znajomości tej sagi trudno się będzie czytelnikowi w meandrach opowieści odnaleźć. Co nie zmienia faktu, że nadal problematyczną kwestią w przypadku „Cixi z Troy” jest dość miałka fabuła, tak naprawdę nie wnosząca zbyt wiele nowego do całego uniwersum. Serie poboczne świata Troy (jak choćby cykl o trollach) potrafiły śmieszyć rubasznym humorem, seksualnymi, niewybrednymi podtekstami, które jednak nie przekraczały pewnej granicy i mnogością popkulturowych odniesień. Nigdy nie stanowiły – same w sobie – twórczości wybitnej, nie pretendowały do tego miana. Ale potrafiły zaskarbić sobie uwagę czytelnika. W „Cixi z Troy” Arleston niby pakuje wszystkie elementy, jakie przesądziły o sukcesie czy to głównej historii o Lanfeusie, czy późniejszych jej rozwinięć, jednak wyraźnie czyni to bez konkretnego pomysłu na opowieść. Próżno tutaj także szukać zaskoczeń, skoro poza punktem wyjścia znamy także kontynuację samej opowieści.
Jawi się więc „Cixi z Troy” trochę jak serialowy „Obi Wan Kenobi” – ot, chwytliwe widowisko, które zapominamy równie szybko, jak szybko kończy się lektura/seans. I nie ma co oczekiwać zaskakujących zwrotów akcji, nie ma co spodziewać się twistów w finale. To zwykły – kolorowy, owszem, widowiskowy, a jakże – ale tylko wypełniacz.
Co do strony graficznej, to muszę przyznać, że najbardziej przypadła mi do gustu (w ramach uniwersum Troy) kreska Jean-Luisa Mouriera, ilustratora serii „Trolle z Troy”. Jednak trzeba przyznać, że w „Cixi z Troy” znajdziemy styl rysunków łudząco pokrewny do tych autorstwa Didiera Tarquina, który ma na koncie ilustrowanie głównej serii. W „Cixi z Troy” spotykają się dwaj zdolni rysownicy – Olivier Vatine, współautor cyklu „Aquablue”, oraz Adrien Floch, twórca rysunków do serii „Rozbitkowie z Ythaq”. I obydwaj, trzeba przyznać, radzą sobie dobrze. Jest, jak wspomniałem, pokrewieństwo stylistyczne do prac Mouriera. Jest dynamizm w scenach walk, jest wybujały erotyzm i zupełnie przerysowanie kobiecych proporcji, co odpowiada rozkochaniu Arlestona w erotycznych kontekstach, od jakich scenarzysta z pewnością nie stroni. A to – jak już była mowa na początku – cechy charakterystyczne świata Troy. Więc zatwardziali fani z pewnością będą zadowoleni z efektu. Gorzej z tymi, którzy sięgną po „Cixi z Troy” jako po pierwszą przygodę, wstęp do tego świata. Ich czekać może gorzkie rozczarowanie, głównie przez hermetyczność, a zarazem miałkość samej opowieści. Może ich to do uniwersum Troy zrazić. A szkoda by było, bo – sama w sobie – główna seria jest znakomita, a i „Trolle z Troy” dają się lubić. Szkoda, by łyżka dziegciu miała zepsuć całą beczkę miodu, prawda?
Cixi z Troy
Nasza ocena: - 60%
60%
Scenariusz: Christopher Arleston, Rysunki: Olivier Vatine, Adrien Floch. Tłumaczenie: Maria Mosiewicz. Wydawnictwo Egmont.2022