Wyjątkowe, bardzo znaczące w dorobku dzieło Algernona Blackwooda wreszcie trafiło na rodzimy rynek, w zacnym tłumaczeniu Bartosza Ejzaka. A tym samym maleńkie Wydawnictwo Abyssos uzupełnia kolejną z białych plam na mapie światowej grozy publikowanej w naszym kraju. I chwała im za to!
Blackwood – a ściślej, jego twórczość – przeżywa w ostatnim czasie swoisty renesans popularności na naszym rynku. Konsekwentnie poszerzana, kultowa seria Biblioteka grozy od Wydawnictwa C&T powróciła do publikowania tegoż autora (po pamiętnym „Wendigo i inne opowiadania” z 2006 roku), publikując dwa kolejne zbiory: „Niewiarygodne przypadki (2022) oraz „Ciemne strony” (2023). Jest więc autor „Wierzb” – jak choćby inny z Wielkich swoich czasów, Artur Machen – powoli przypominany polskiemu odbiorcy, łaknącemu także grozy klasycznej. Odmiennej od powtarzalnej i schematycznej prozy współczesnej, nadreprezentowanej choćby przez powielanego do niemożności Stephena Kinga.
„Drzewa go kochały” to powieść nie tylko ważna dla dorobku Blackwooda, ale też niezwykle charakterystyczna dla całego przekroju jego twórczości. I choć autor miał tendencję do ciągłego poszukiwania „świeżej” tematyki, do nowych prób eksploracji nieznanego (co nie zaskarbiło mu np. – po pierwotnym zachwycie – przychylności Lovecrafta), w miejsce eksplorowania wciąż tych samych koncepcji (jak to czynił wspomniany Samotnik z Providence), to jednak fascynacje bogatym – ale w swoim bogactwie na równi tajemniczym, co przerażającym we własnej obcości – światem flory stanowiły przez większość twórczego okresu motyw nadrzędny lub wykorzystywany przez pisarza najchętniej.
Główny bohater powieści, starzejący się pan Bittacy, zamieszkujący z małżonką wiejską posiadłość położoną malowniczo w hrabstwie Kent, w sąsiedztwie prastarej puszczy, wykazuje zaskakująco silną, nadnaturalną w samej swojej istocie więź z lasem otaczającym jego włości. I przez dłuższą część książki nie możemy mieć pewności, czy owa więź, to zagadkowe połączenie nie jest imaginacją umęczonego, pogrążającego się w chorobie umysłu, czy też realną manifestacją Nieznanego. Pomocnym w ukierunkowaniu czytelnika na odpowiedź w kontekście tego, znaczącego dla zrozumienia fabuły pytania jest zachowanie małżonki naszego bohatera, której symptomatyczne objawy i reakcje na postępowanie i zachowania męża sugerują, iż wyczuwa ona ową tajemniczą nić połączenia pomiędzy drzewami a swoim mężem. Choć jej nie pojmuje, choć przeczy ona jej bogobojnej wizji świata, to jednak ma świadomość jej występowania, doświadcza jej na pewnym, niejako pozazmysłowym poziomie. I próbuje jej przeciwdziałać, wręcz z nią walczyć! Atmosfera odrealnienia towarzyszy nam praktycznie od pierwszej strony, a im dalej zagłębiamy się w lekturę, tym to osaczenie i odrealnienie jest silniejsze.
Z czasem zaczyna autor odsłaniać naszym oczom coraz więcej przesłanek co do zasadności domniemywań o niezwykłości lasu, abstrahując od nieco onirycznych manifestacji poglądowych w tym zakresie samego pana Bittacy, które przecież mogą być jego własną i jego umysłu imaginacją.
„Drzewa go kochały” ponownie – jak choćby w znakomitych Wierzbach” – eksploruje temat drzew i lasu jako jednostki świadomej, autonomicznej, żywej w sposób przynależny bardziej człowiekowi, niż roślinie, bowiem posiadającej poczucie własnego istnienia. Może i świadomość zbiorową, jako ogół lasu, z wyodrębnionymi jednak jednostkowymi przejawami własnego samoświadomienia. Las w powieści jest wyraźnie personifikowany, autor przypisuje mu nie tylko ludzkie cechy (obdarzając typowo człowieczymi cechami charakteru poszczególne gatunki drzew), ale też całość pradawnej leśnej ostoi uposażając w formę wykraczającą poza typowo ludzkie pojmowanie świadomości, osobowości i siły. I wywierającą realny i znaczący wpływ na otoczenie.
U Blackwooda las nie jest jedynie bezwolnym, poniekąd żywym, ale bezmyślnym, nieodczuwającym skupiskiem roślin. To wieloosobowościowy organizm, odczuwający podobne do ludzkich emocje, ale o wiele starszy, a więc cechujący się odmiennym postrzeganiem i zupełnie nietożsamym dla człowieczego kierunkiem podejmowanych priorytetów.
Obcość lasu, jego niezwykłość, w pewien sposób magiczne umocowanie w sztafażu świata przedstawionego pozwala budować atmosferę grozy, poprzez kreację rzeczywistości wykraczające poza nasze, zwykłe postrzeganie. To sugestia, że flora jest czymś więcej, niż tylko skupiskiem organicznych, bezrozumnych tworów.
Proza Blackwooda wywodzi się bezpośrednio z tradycji powieści gotyckiej i jako taka nie obfituje w zbyt żywiołowe tempo akcji. Zdarzenia następują po sobie wręcz leniwie, okazując się charakterystycznymi zresztą i dla mentalności i dla trybu życia mieszkańców brytyjskiej prowincji. Siłą wyrazu staje się tutaj mozolnie, acz starannie budowane napięcie, okraszone manifestacją potęgi i majestatyczności lasu – tworu starszego i o wiele bardziej długowiecznego, niż ludzie, którzy nieopatrznie uzurpują sobie jakąkolwiek zwierzchność nad naturą i jej tworami, w realu będąc dla niej jedynie mgnieniem powieki w nieubłaganie przemijającym czasie. Strach, jego źródło, kryje się więc w tej soczyście manifestowanej obcości natury, która tylko pozornie stała się dla człowieka zrozumiała, bowiem została odarta ze swojej pełnej, nadnaturalnej i świadomej istoty, która zaś stanowi o jej wyjątkowości.
Od estetyki powieści gotyckiej (również wykorzystującej posępność scenografii, w tym natury) Blackwood płynnie przechodzi do pierwotnego ujęcia weird fiction, zakładającego, iż to, co bierzemy za znaną nam, oswojoną rzeczywistość jest ledwie zasłoną, woalem skrywającym o wiele bardziej złożoną, ale tym samym również przerażającą prawdę. Przerażającą, bo podważającą podwaliny naszego pojmowania świata, jego struktury i sił, jakie nimi sterują. Nasza religia, nasza naukowość okazują się z gruntu mylne, bowiem są na świecie siły, jakich nie pojmujemy i z jakich istnienia nie do końca zdajemy sobie sprawę.
U Blackwooda to pan Bittacy jest zdolny, na jakimś podświadomym poziomie – zajrzeć za ową zasłonę, zanurzyć się w to, co poza nią. W sytuacji, kiedy jego małżonka zaledwie ma świadomość jej występowania, odczuwa ją, jej manifestacje, jednak sama w sobie nie ma możliwości, by przez nią przejrzeć. By dostrzec w pełni to, co kryje się poza, a co jednocześnie jest niejako udziałem jej męża. To prowadzi – bo musi prowadzić – do typowego dla weirdu tragicznego finału wynikającego z ostatecznego przerwania granicy pomiędzy tym, co znane i nieznane. Bariera raz przekroczona uniemożliwia powrót, nie pozwala na unieważnienie wiedzy, ponowne podniesienie kurtyny i osłonięcie rzeczywistości kojącą otoczką niewiedzy. Status quo zostało zakłócone i nie ma już odwrotu. Natura zwycięża, obnażając swoją prawdziwą siłę, pradawną istotę, sedno własnego jestestwa, przy którym kruchość ludzkiej jednostki jest niczym. I która z manifestacją sił Natury musi upaść. I upada, poddaje się, pozwala zdominować i w pełni sobą zawładnąć.
Jedynymi uwagami – nie tyle do samej powieści, ile charakteru wydania jest fakt bardzo topornego składu całości. Ściana tekstu na każdej ze stron, niewłaściwie sytuowane karty tytułowe rozdziałów, brak odpowiedniego formatowania i zbyt skromne marginesy składają się na wydanie mocno broszurowe i tchnące – niestety – amatorskością. I już nawet nie rzecz w czytelniczym rozwydrzeniu, które wydawcy jak Vesper, czy Wydawnictwo IX rozbudzili w odbiorcach za sprawą eleganckich, bibliofilskich, twardo-okładkowych edycji klasyki, ale w zwyczajnym poczuciu estetyki. Można – i trzeba – dopracować nie tylko treść, ale też formę, w obecnych technicznych realiach. A tutaj nieco tego zabrakło.
„Drzewa go kochały” to groza subtelna, zaszyta w niedopowiedzeniach, w starannym budowaniu klimatu. To strach kryjący się w oczekiwaniu na pełniejszą manifestację Nieznanego. To również przykład klasyka, uzupełniającego wciąż dotkliwe braki w polskiej rynkowej ofercie, które zawsze witać należy z radością.
Drzewa go kochały
Nasza ocena: - 90%
90%
Algernon Blackwood. Tłumaczenie: Bartosz Ejzak. Wydawnictwo Abyssos 2023