Gorący temat

Dziedzictwo Jowisza, sezon 1 – superhero dla dziadersów [recenzja]

We współczesnych serialach superbohaterskich trendy obecnie wyznaczają “The Boys”, “Umbrella Academy” i “WandaVison”. Na ich tle “Dziedzictwo Jowisza” może się wydawać niewypałem, ponieważ odstaje od tych produkcji realizacyjnie, a fabuła ciągnie się i ciągnie. Co dziwi, zwłaszcza biorąc pod uwagę wyjątkowo dynamiczny, komiksowy pierwowzór. 

Komiksowe “Dziedzictwo Jowisza” to superbohaterski rollercoaster, w którym fabuła mnie do przodu niepowstrzymanie, nie pozostawiając nawet chwili na odrobinę oddechu. Ta określana czasem jako komiksowa “Gra o tron” opowieść stoi w całkowitej opozycji do dzieła George’a R. R. Martina, który zresztą nadal go nie skończył i rozwlókł tak wiele wątków. W pierwszych sezonach serialowej “Gra o tron” twórcy również dbali o stopniowy rozwój fabuły (mimo oczywistych skrótów) i dopiero w końcówce serial dostał negatywnie odbieranego przez widzów przyśpieszenia. O właśnie – komiksowe “Dziedzictwo Jowisza” to trochę odpowiednik ostatniego sezonu “Gry o Tron”, w którym fabuła gna do przodu, dni i miesiące mijają w mgnieniu oka, a kolejni bohaterowie są bezlitośnie eliminowani. A jak na tym tle wygląda pierwszy sezon serialu Netflixa”.

Cóż, wygląda to tak, jakby twórcy popadli ze skrajności w skrajność. “Dziedzictwo Jowisza” nie jest co prawda długą serią komiksową, jednak fakt, że osiem odcinków serialu odpowiada mniej więcej dwóm zeszytom komiksu może zastanawiać. Millar ma jednak to do siebie, że mimo fabularnych skrótów i zabójczego tempa narracji przygotowuje solidny grunt pod swoje opowieści, które jak się okazuje można całkiem pokaźnie rozciągnąć w telewizyjnej formie. Dzięki temu na ekranie widzimy rozbudowane tło dla fabuły, która na pierwszym planie opowiada o konflikcie pokoleń. To co Millar w komiksie ledwie zaakcentował, czasem w jednym w kadrze, czasem w jednym dialogu, w serialu jest nadbudowane i użyjmy tego słowa ponownie – rozciągnięte. I dla wielu odbiorców okazało się główną wadą produkcji Netflixa, która w pierwszym sezonie nie zdążyła się dobrze rozkręcić, a kiedy wreszcie zaczęło się coś fabularnie klarować, serial nagle się urwał i trzeba czekać na drugi sezon. Pytanie, czy to rzeczywiście wada? Czy też inaczej – może w rzeczywistości powinniśmy podziękować twórcom, którzy postanowili potraktować widza i swoje postacie poważnie, nie poszli na skróty, tylko dostarczyli kompleksową, superbohaterką opowieść?

Prawda leży gdzieś pośrodku. Nastawiony negatywnie po opiniach, które krążyły w sieci zasiadłem do oglądania i w zasadzie nie odczułem tak silnie tych zarzutów. Serial rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, z jednej strony pokazując nam genezę szóstki superbohaterów, która rozpoczyna się w czasie kryzysu w 1929 roku, z drugiej we współczesności, pokazując nam jak wygląda po dekadach świat tej superbohaterskiej ery z nowymi pokoleniami w rolach herosów. Kiedy szóstka dzisiaj już wiekowych superbohaterów rozpoczynała działalność założyli grupę na wzór Ligi Sprawiedliwości, w której obowiązywał kodeks z dwoma podstawowymi założeniami. Superbohaterowie nie zabijają złoczyńców, superbohaterowie nie ingerują w polityczno-społeczny obraz świata. Superbohaterowie są jedynie od tego, by chronić świat przed mniejszymi lub większymi zagrożeniami. 

Po dziesięcioleciach okazuje się jednak, że to nie sprawdza się w praktyce. Superbohaterowie giną z rąk złoczyńców, świat nie jest przyjaznym miejscem i w głowach wielu herosów rodzi się przekonanie, że powinni zmienić obraz rzeczy, na którego straży stoi z biegiem odcinków coraz bardziej osamotniony Sheldon Sampson (Utopian), który jest nieformalnym przywódcą grupy. Jego żona Grace (Lady Liberty) i brat Walter (Brainwave) to również superbohaterowie, którzy zaczynają zauważać niedoskonałość Kodeksu. Na pierwszym planie jest jeszcze dwójka dzieci Sheldona  i Grace, Brandon i Chloe  , z którymi rodzice mają same kłopoty. W tle zaś czai się nieobecny Skyfox, niegdyś najlepszy przyjaciel Utopiana, który w międzyczasie stał się największym złoczyńcą, a potem zniknął z pola widzenia. Czy to on stoi za kolejnymi dramatami, które dotykają coraz częściej środowisko supebohaterów?

Konflikt, rozłam, jego przyczyny, to wszystko twórcy potraktowali bardzo poważnie, kreśląc nam szczegółowe, portrety kluczowych bohaterów, na które składają się również częste reminiscencje. Trochę ucierpiała na tym akcja, a mozolnie budowana tajemnica genezy pierwszej szóstki chwilami zaczyna nużyć. Jednak fabuła wraz z jej wieloma sekretami jest na tyle intrygująca, że kiedy już wpadniemy w rytm, te osiem odcinków ogląda się dość szybko i z dużą ciekawością. Twist z końcówki może nie jest zbyt porażający, ale dobrze rokuje na przyszłość. Jednak najciekawszą postacią wydaje się być ten bohater, którego  poza scenami z reminiscencji w serialu brakuje, czyli George Hutchence aka Skyfox, który wspominany jest jako ten, który zboczył z superbphatersiej ścieżki. Zamiast Skyfoxa mamy jego syna Hutcha, postać bez mocy, ale za to z bardzo użytecznym gadżetem. Hutch jest ważną częścią tej fabuły, a biorąc uwagę późniejsze wydarzenia z komiksu, jego potencjał będzie tylko rosnąć. 

Fakt, że najciekawszy wydaje się tu bohater, którego nie widzimy na ekranie rodzi ciekawość widza, ale mówi nam też wiele na temat konstrukcji pozostałych postaci. Żaden z aktorów odtwarzających superbohaterów nie jest na tyle fascynujący, by nieść ciężar filmu bądź rozkochać w sobie widzów, jak osiągnął to Antony Starr w “The Boys”, czy Robert Sheenan (Klaus) w “The Umbrella Academy”. I nie chodzi o to, że był to zły casting, bo przecież Utopian jest taki, jak powinien być (czyli staroświecki i irytujący) w wykonaniu Josha Duhamela. Ta postać, kreowana także z wyglądu na superbohaterski odpowiednik Chrystusa oraz inne nie są jednak tak fascynujące, jak wyżej wymienione z pokrewnych seriali. 

Brak w “Dziedzictwie Jowisza” twórczego szaleństwa i pokręconych bohaterów, którymi stoją inne produkcje i dlatego odbiorcy zarzucają serialowi, że stoi bliżej produkcji stacji The CW (“Arrow” i spółka), niż tych pierwszoligowych. W rzeczywistości nie jest tak źle, a kiedy przypomnimy sobie, jak długo rozkręcała się “Gra o tron”, która w trakcie pierwszych sezonów też była nudnawa, to być może warto dać “Dziedzictwu Jowisza” szansę i poczekać na więcej? Zresztą recepcja serialu jest różna i co ciekawe, zależy też od wieku odbiorców. Im starszy geek, tym bardziej jest tolerancyjny na serialowe dłużyzny i czasem woli iść długą, krętą drogą, niż na skróty.  Może to i dziaderskie podejście w dzisiejszym świecie, bo kiedyś tempo narracji nie było najważniejszym czynnikiem w recepcji także popkuturowych tworów i najwyraźniej nie jest dla twórców “Dziedzictwa Jowisza”. Mnie to nie przeszkadza, boję się jedynie, że Netflix może skasować serial, sugerując się opiniami youngersów. Poczekam cierpliwie, jak przystało na prawdziwego dziadersa, który pisze o serialu dopiero wtedy, kiedy już wszyscy o nim zdążyli napisać i zapomnieć.

Foto © Netflix

Dziedzictwo Jowisza, sezon 1

Nasza ocena: - 65%

65%

Twórca: Steven S. DeKnight. Występują: Josh Duhamel, Ben Daniels, Leslie Bibb i inni. NEtflix 2021

User Rating: Be the first one !

Tomasz Miecznikowski

Filmoznawca z wykształcenia. Nałogowy pochłaniacz seriali. Kocha twórczość Stephena Kinga i wielbi geniusz Alana Moore'a. Pisał artykuły do "Nowej Fantastyki" i Instytutu Książki, jego teksty i recenzje ukazują się na portalach fantastyka.pl i naekranie.pl. Wyróżniony przez użytkowników fantastyka.pl za najlepszy tekst publicystyczny 2013 roku.

Zobacz także

Infamia – romska etiuda o dorastaniu na pograniczu dwóch kultur [recenzja]

Bardzo kusi, by określić Netflixową „Infamię” romską wersją Szekspirowskiego „Romea i Julii”. Kusi, ale chyba …

Leave a Reply