Colin Insole to autor w pewien sposób pechowy. Bo tworzący prozę na tyle nieoczywistą, że wyklucza go to poza ramy literatury gatunkowej – jednoznacznie kwalifikowanej – a zarazem w nazbyt oczywisty sposób sięgający po klasyczne, gatunkowe wzorce, by całkowicie się od owej gatunkowości móc odseparować i zaskarbić sobie tym samym łaskawą przychylność mainstreamu, która mogłaby jego pisanie wynieść na szersze wody. Co ważniejsze, to twórca, który zupełnie nie zabiega o jakąkolwiek kwalifikacyjną przynależność, zajęty pisaniem prozy absolutnie znakomitej, która sama w sobie jest na tyle jakościowa, że nie potrzebuje już jakiejkolwiek etykiety.
„Epifanie” to zbiór opowiadań niezwykłych pod względem literackim, które jednak muszą trafić na legitymującego się adekwatną wrażliwością czytelnika, by zostać w pełni zrozumiałymi. By zdołać trafić na podatny grunt ze swoim, często ulotnym, ukrytym między wierszami, przekazem. Dlatego też mam świadomość, że wielu odbiorców zbiór ten odrzuci, jako nazbyt hermetyczny, nazbyt nieoczywisty, kryjący zbyt mocno manifestowaną intertekstualność, która – chcemy, czy nie – wymaga pewnej erudycji. Ale jednocześnie, to przykład niezwykłej językowej wprawności, od której warto się uczyć, której niuanse warto zgłębiać. To proza niezwykle nastrojowa, poetycka, wspaniale budująca literacki sztafaż na podbudowie opisów przyrody, natury, z jej na równi potęgą, co kruchą ulotnością. Sięga Insole po emocjonalne rozterki człowieka, po ślady jego traum, po zaburzenia w funkcjonowaniu psychiki. Sięga po wypaczenia aparatu postrzegania, które z jednej strony, być może, zniekształcają, deformują oczywistość, a może – z drugiej strony – uwrażliwiają na tyle, by zdołał bohater zajrzeć za osnowę rzeczywistości? Co jest bowiem realne, co możemy uznać za pewnik, za stałą naszej rzeczywistości? A co za wypadkową interpretacyjną naszych – jakże kalekich, samych w sobie – zmysłów?
Widoczne są tu – zresztą, sam autor otwarcie wskazuje je w Posłowiu niniejszego zbioru – literackie fascynacje takimi twórcami, jak Gustav Meyrink, Bruno Schulz, czy Stefan Zweig. Ich artystyczne, literackie kreacje opierały się na tak wnikliwej, pieczołowicie relacjonowanej analizie otaczającego świata, że nie sposób już było zaprzeczać zauważalnych jego nieścisłości. Tych prawie – dla niewprawnego oka – niewidocznych zaburzeń, odkształceń rzeczywistości, które obnażają wady w spójności otoczenia. Insole podąża podobnymi tropami, kreując pozornie skrajnie realistyczny, choć ujęty w poetyckie okowy sztafaż, by konsekwentnie dążyć do jego odrealnienia, często bardzo nieoczywistego, subtelnego, wręcz utajonego, które wyczuwamy podskórnie, nie potrafiąc nawet precyzyjnie określić, z czego wynika.
Stylistycznie to proza przepyszna literacko, godna najwykwintniejszego podniebienia. By przytoczyć za przykład choćby pierwsze zdanie z otwierającego zbiór opowiadania „Defilada topielców”: „Pociąg szpitalny zatrzymał się z drżeniem na stacji, wybudzając go z umęczonego snu.” Wspaniałe otwarcie, pozornie nacechowane prostotą, ale już zapowiadające niepokojące koneksje, wynikające z samego charakteru wzmiankowanego pociągu, niosące za sobą brzemię minionej już, ale jeszcze niezupełnie wybrzmiałej tragedii. Zresztą, takich sugestywnych otwarć jest w „Epifaniach” więcej. Pojawia się także częściej kolej torowa, jako pewien wyznacznik niesamowitości. Podobnie, jak u naszego rodaka, Grabińskiego, pociągi same w sobie zaklinają sobą tajemnice, są widmami minionego, łącznikiem pomiędzy światami. Często porzucone, zapomniane, zrywają więź „starego” świata z „nowym”, utrudniając komunikację i ograniczając szansę na zrozumienie praw, jakie nim rządzą poprzez oddzielenie współczesnej jednostki od zrozumienia, że to, co dostrzegamy jest zaledwie jedną z warstw, nie zaś całością. Alegoryczna forma torów kolejowych symbolizuje trasy wytyczone pomiędzy tym, co znane, a tym, co nieodkryte. Albo bardziej – zapomniane.
Wiele tu odniesień do dzieciństwa, w jego sielskiej niesamowitości, kiedy wszystko, z czym mamy styczność zalega na pograniczu magii i prawdziwości. I kiedy wszystko stanowi baśniową przygodę, na równi mogącą kryć w sobie mrok, jak i radość. Turpizm i piękno. Bo dopiero one, całościowo ujęte i ze sobą zestawione, stają się przyczółkiem do poznania. Te liczne odwołania do minionego, do ludzkiej – ułomnej, samej w sobie – pamięci, która strukturalnie ma tendencję do zniekształcania, do nadpisywania wyobrażeniem pamięciowych braków jest stałym elementem prozy Insole’a, wskazująca na charakter jego literackich eksploracji. Przeszłość, często w wymiarze tragicznych doświadczeń zarówno jednostki, jak i społeczeństwa staje się manifestacją, mającą niezbywalny wpływ na „tu i teraz” bohaterów. Nie mogący sobie poradzić z bagażem doświadczeń, coraz mocniej oddalają się od realizmu codzienności. Czy to zagubienie, czy to świadoma ucieczka – trudno czasem jednoznacznie określić.
„Epifanie” okazują się zarówno literackim wyzwaniem, jak i wspaniałą artystyczną przygodą. Groza kryje się tu w nieoczywistości, pomiędzy wierszami tej niezwykle czułej, poetyckiej prozy. To zbiór dla wszystkich, którzy poszukują niesamowitości niebezpośredniej, zaimplementowanej w prozę na tyle wybitną w sensie literackim, że przestają dla niej mieć znaczenie jakiekolwiek gatunkowe kwalifikacje. Zwyczajnie, jest ona ponad słownikowe definicje stylistycznej przynależności.
Epifanie
Nasza ocena: - 90%
90%
Colin Insole. Tłumaczenie: Tomasz Chyrzyński. Wydawnictwo IX 2022