Wydawnictwo Egmont poszerzając komiksowe portfolio, coraz przychylniej spogląda w kierunku komiksów nawiązujących do słynnych gier komputerowych. Tym razem na warsztat wzięta została gra Far Cry 6, a wydawca zaserwował nam wydany oryginalnie przez francuski Glenat komiksowy prequel do znanej produkcji Ubisoftu.
Główny bohater – Juan Cortez – to uzależniony od adrenaliny zawodowy partyzant. Brzmi kuriozalnie, ale nasza postać naprawdę angażuje się w różnorakie lokalne konflikty i walki o władzę w egzotycznych rejonach świata. Oczywiście – nie za darmo. I tu na dalszy plan schodzą moralne racje i światopoglądowa słuszność. Nie jest też Cortez ostoją moralności czy uczciwości. Ale tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, mało kiedy jest miejsce na powyższe przymioty.
Tym razem Cortez trafia do Santa Cosa w Ameryce Południowej, która – ze względu na odkrycie na niej złóż cennego minerału, tantalu, staje się centrum zainteresowania całego świata. A przynajmniej tych jego rejonów, które są wystarczająco silne, by móc narzucać swoją wolę innym.
Jak przystało na tamten obszar geopolitycznej układanki, władzę w Santa Cosa zdobywa się siłą bynajmniej nie polityczną, a realną, będąc uzbrojonym po zęby. Poprzez działania wojskowej junty, poprzez partyzanckie zakusy względem niej, lub ostatecznie poprzez budowanie kapitału wyborczego dzięki już całkiem realnemu kapitałowi, pochodzącemu z burżuazyjnych środowisk minionej, obalonej wcześniej (przez wspomnianą juntę) władzy. Tort z tantalu jest bardzo smakowity i potencjalnie niezwykle zyskowny, więc gra rozchodzi się – jak zwykle w takich przypadkach – nie o jakieś drobiazgi, jak wolność, godność, czy ograniczanie ubóstwa społecznego, ale o możliwość międzynarodowego handlu na skale przemysłową. Mocarstwa i korporacje (dwa twory ściśle ze sobą powiązane w sposób, o jakim nawet nie chcemy na co dzień pamiętać) łakomią się na ów minerał, na którym zarobią niewyobrażalne sumy. Więc ten, kto zawładnie Santa Cosa sowicie się też obłowi. Stawka jest wysoka, chętnych do podziału wspomnianego, symbolicznego tortu niemało, co musi generować – i generuje – solidne napięcia. Cortez wkracza w sam ich środek, nie do końca będąc przekonanym, po której chce stanąć stronie. Wszystko zależy od zasobności portfela stron rekrutujących. Ale może nasz bohater ma jeszcze inny, ukryty cel? Albo nawet posiada jakiś moralny kręgosłup i system wartości nie mierzony w twardej amerykańskiej walucie?
„Far Cry: Łzy Esperanzy” to klasyczny do bólu frankofon, niczym przesadnym się nie wyróżniający. W warstwie graficznej jest poprawnie, ale bez jakichś przesadnych fajerwerków. Ot, zgrabnie narysowany album, bez przesadnej wirtuozerii, ale też bez nadmiernej skuchy. Ogólnie nieźle wypadają sceny akcji – a tych w całym niedługim komiksie jest niemało, jak przystało na fabułę oparta o klasycznego gaimingowego akcyjniaka. Dla oglądania – całkiem spoko rzecz, nawet warto zawiesić oko na dynamicznie nakreślonych kadrach. Gorzej z fabułą. Bo w tym zakresie jest niestety zbyt przewidywalnie. I jeśli nawet historia wpisuje się w trend opowieści sensacyjno-szpiegowskich, w jakie obfitowało niegdyś kino sensacyjne, lubiące spoglądać na niestabilne rejony Ameryki Łacińskiej jako idealnego teatru zdarzeń dla opowiadanych fabuł, tak sama przewidywalność historii może ciut zawieść co bardziej wymagającego odbiorcę.
Owszem, jest we „Łzach Esperanzy” przekaz pozujący na głębszą refleksję, że każda siłą zdobywana władza deprawuje jej zdobywców i zmienia ich finalnie w dyktatorów, jakich wcześniej sami obalali. Ale to wniosek tyleż oczywisty, co dobrze znany każdemu z grubsza zaznajomionemu z historia tamtego rejonu świata. Pal sześć pomniejsze państewka, jak Dominikana, Haiti czy Gwatemala, wystarczy kojarzyć nawet pobieżnie historię nowożytną Kuby (do której odnosi się bezpośrednio sama gra). W tym zakresie – o ile twórcy opowiadają starą prawdę – o tyle nie uniknęli pewnej tendencyjności i trudno w komiksie o zaskoczenie. Czytamy całość, dobrze wiedząc od praktycznie pierwszych stron, jak to się wszystko skończy.
Jest granie na emocjach, na obalaniu romantycznej wizji partyzanta – bojownika wolnościowego, jest partykularna gra mocarstw i korporacji o wpływy i maksymalizacje przychodów. Ale brak tu jakiegoś solidnego twistu w finale, brak napięcia – mimo całej żywiołowości akcji.
W grze taka historia może się i sprawdza, bo i fabuła gamingowa z zasady opiera się na zupełnie odmiennej dynamice opowieści, niż klasyczny scenariusz komiksu, powieści, czy filmu. I ta odmienność okazuje się stawać ością w gardle twórcom komiksu, którzy mając materiał wyjściowy o wielkim potencjale nie do końca zdołali go wykorzystać. I finalnie wyszedł album dość przeciętny, który nie olśniewa, ale i nie razi jakimiś znaczącymi niedociągnięciami. Ot, nie zaskakuje, za mało trzyma w napięciu – to jego główne wady.
Nie jestem graczem, przyznaję. Oceniam więc tę historie jako twór samodzielny, nieco w separacji od źródła, od wyjściowego konceptu „Far Cry 6”. Ale komiks mający pełnić funkcje prequela, sam w sobie powinien także stanowić spójną, zamkniętą i dobrze skonstruowaną historię. I wg takich prawideł oceny winien być analizowany. „Far Cry: Łzy Esperanzy” niestety w takim ujęciu zawodzi. A może to ja zwyczajnie za dużo oczekiwałem po fabule opartej na koncepcie gry, która mocno ograniczyła twórców?
Far Cry: Łzy Esperanzy
Nasza ocena: - 60%
60%
Scenariusz: Mathieu Mariolle. Rysunki: Afif Khaled, Salahdin Basti. Tłumaczenie: Nika Sztorc. Wydawnictwo Egmont 2023
[…] inaczej jest z serią komiksów osadzonych w świecie popularnej serii gier „Far Cry”. O ile „Far Cry: Łzy Esperanzy” całkiem dobrze radziły sobie jako niezależna, fabularna historia, tak niestety niniejszy „Far […]