Na „Gryzę grozę. Notatki o kulturze literackiej polskiego horroru” – nie ukrywam – niecierpliwie czekałem od chwili, kiedy Krzysztof Grudnik w ogóle wspomniał, że nad nią pracuje. Owszem, obawiałem się nieco, nie do końca wiedząc, czy i na moją głowę – domorosłego literackiego komentatora i samozwańczego promotora polskiej grozy – nie posypią się gromy. Ale efekt – wynikły z lektury niniejszej pozycji – okazuje się zgoła inny. Tak, jak i samo opracowanie, które okazuje się znacząco odmienne od tego, czego się spodziewałem. Nie w tym rzecz nawet, że się ze wszystkim z Grudnikiem zgadzam. Ale że w wielu aspektach trafia w punkt, czasem boleśnie. A usłyszeć kilka słów prawdy, w dodatku takiej zmuszającej do zrewidowania poglądów, albo przynajmniej ich głębszej analizy – to zawsze wartość dodana. Bo najgorzej tkwić w przeświadczeniu o własnej nieomylności.
Zabolało, owszem. Może nie personalnie, ale jednak. W wielu stwierdzeniach Grudnik trafia w sedno, ale i zarazem, trochę przemodelowuje spojrzenie. Najmniej moje, osobiste, ale jest to – jak zakładam buńczucznie – pewna wypadkowa środowiskowa, bowiem funkcjonuję w nim, w różnych rolach, od lat co najmniej nastu. Ale też uwagi krytyczne u Grudnika serwowane są szeroko, choć bez personaliów. Wymierzone bardziej w zjawiska, niż nazwiska. Godzące bardziej w trendy, niż w osoby. I mocno krytycznie oceniające polski rynek literackiej grozy. Nie jest to jednak głos prowokatora, który lubi rzucić iskrę, by później obserwować, jak internet płonie. To głos zarówno przedmiotowy, jak i podmiotowy, bowiem Grudnik w literackiej grozie funkcjonuje w wielu, różnych rolach. I choćby z faktu, ze niejako, na katorżniczej orce polskiego poletka grozowego zarabia na chleb, trudno mu zarzucać, iż chce środowisku jako takiemu zaszkodzić.
Tych, którzy wyczekiwali po tej publikacji zalewu dram (z jakich poniekąd polski grozo-net słynie) muszę przestrzec – na próżno wasze wypatrywanie. Bowiem Grudnik, jak na fachowca przystało, nie pisze pod publiczkę. A tym samym, nie prowokuje, nie wsadza tak do końca kija w mrowisko, nie nadeptuje – mniej lub bardziej – na odcisk konkretnym osobom (no, prawie), ale komentuje, w sposób nad wyraz oględny, zjawisko literackiej grozy w Polsce. Z przyległościami. A te opiewają czy to na środowiskową nagrodę (lub – jak kto woli – jej brak), na występującą w ramach konwencji nadproduktywność, na mniej lub bardziej udolne promocyjne akcje, które kreowane są często przez fanów. A o zjawisku fana, jako takim, autor niniejszego cyklu felietonów nie ma najpochlebniejszego zdania. I owszem, można by rzec, że znajdzie się tu „dla każdego coś przykrego”, by zacytować Artura Sandauera, który, notabene, również parał się literacką krytyką. Jednak warto zwrócić uwagę na fakt, iż Grudnik, z wykształcenia literaturoznawca, a z pasji i zawodu pisarz, redaktor i tłumacz nie kieruje się tutaj typową (niestety), środowiskową chęcią wszczęcia prostackiej burdy, ale wyłuszczeniem swojego spojrzenia na wszystkie wady i bolączki, jakie – w jego mniemaniu – dotykają literackiej grozy w Polsce, w wymiarze zarówno artystycznym, jak i rynkowym.
I – wracając do meritum oceny samych felietonów zawartych w publikacji – oceniam je bardzo wysoko, choć miejscami nie bez żalu, czy mimowolnego zgrzytania zębami w trakcie lektury. Bowiem, o ile nie odmówię Grudnikowi sprawności warsztatowej w formułowaniu przekazu, to jednak często boleśnie (skądinąd trafnie) uderza on i we mnie i – jak mniemam po lekturze – i w wielu bliskich mi przedstawicieli środowiska. Co – jak podkreślam – nie zmieni faktu, iż autor rację w dużej mierze ma, a w dodatku o tyle ogranicza pole do podjęcia polemiki, że swoją argumentację wypunktowuje bardzo konkretnie i zwyczajnie trafnie. Więc jeśli nawet miejscami rodziła się we mnie niezgoda na hasłowo rzucaną hipotezę, to jednak w toku dalszych rozważań, wraz z kolejnymi podniesionymi przez Grudnika argumentami trudno się nie zgadzać. Byłoby to trochę niepoważnym biciem na oślep, byle tylko bronić pozycji z góry straconej. A do tego skłonny nie jestem.
Zgadzam się zresztą w pełni z wnioskiem o poważnej nadproduktywności w polskiej grozie, z jej jednoczesnym stylistycznym rozdrobnieniem, co siłą rzeczy, tworzy „bańki” skupione wokół poszczególnego odłamu estetycznego, czy wręcz autora, pozostające zarazem ślepymi i głuchymi na całą resztę konwencji. Zgadzam się z grubsza z zarzutami wobec bezkrytyczności „fanów”. Ich zamiłowanie rzeczywiście może być momentami szkodliwe, choć sam przyznaję, że zdarzało się im i moje ego mile połechtać. Zresztą, podobnie jest z „niszowością” grozy, w którą sam po trochu wierzyć zwyczajnie chciałem, bo to zgrabnie tłumaczyło niską popularność i skromne zasięgi nie tylko mojej własnej prozy, ale i prozy osób piszących w moim odczuciu o niebo lepiej ode mnie. Grudnik wypunktowuje niesłuszność takowego postrzegania – i trochę przemodelowuje spojrzenie. O tyle cenne doświadczenie, że autor „Gryzę grozę” nie robi tego na siłę, nie próbuje narzucić swojego punktu widzenia, ale wyartykułuje go, podpierając solidnie zestawem argumentów… po czym oddaje nam, odbiorcom, pod rozwagę. I nie oczekuje, że mu z założenia przyklaśniemy.
W obszarze, w którym skłonny byłbym się nie zgodzić (znów – nie całkowicie, ale w pewnej części), jest jego niechęć do akcji promujących czytelnictwo, w tym tej opierającej się na upłciowieniu konwencji. Mowa głównie o niej z prostej przyczyny – to jedna z ważniejszych, a na pewno bardziej widocznych, w wymiarze długofalowym, nie tylko epizodycznym, w obszarze polskiej literackiej grozy ostatnich lat. I Grudnik, po części słusznie, neguje jej zasadność. A dlaczego tylko po części? Bowiem zgodzić się skłonny jestem w zakresie braku „filtra jakościowego”, zastąpionego przez „filtr płci”. Skupienie na tylko i wyłącznie konwencji łączonej ściśle z płcią, niestety trochę po macoszemu zaczyna traktować samą literacką i jakościową wartość utworu. Ale to jest z gruntu bolączką całości polskiej grozy – za ostrożni są opiniotwórcy w ocenie, a środowisko nazbyt małe i zbyt ze sobą – trochę wręcz z przymusu – zintegrowane, by się ktoś naprawdę odważył otwarcie krytykować. Grozi za to w krótkim czasie zarzut hejtu (niezależnie od merytoryki przytoczonych argumentów), żale, czy nawet i środowiskowy ostracyzm. A brak rzetelnej krytyki w szerszym zakresie to kolejny ze wskazanych przez Grudnika problemów, jakie deformują i wypaczają grozowe środowisko literackie. Wracając jednak do promocyjnych akcji, w tym wspomnianej – „Groza jest kobietą”, to osobiście uznaję zarzut Grudnika o tyle nie niesłuszny, co ujmujący zbyt dosłownie i samo hasło i jego ideę. A ta – jak w wielu tego typu projektach – służyć ma przyciągnięciu uwagi, zagraniu skojarzeniem słowotwórczym, stanowić finalnie chwyt marketingowy, który viralowo ma za zadanie przyciągnąć uwagę i stanowić katalizator zainteresowania wybranym zestawem lektur opatrywanych wspomnianym hashtagiem, czy jak kto woli – szyldem.
Grudnik analizuje językoznawczo kontekst znaczeniowy owego hasła i w tym zakresie nie można odmówić mu racji. Jednak sedno samego pomysłu leży moim zdaniem gdzie indziej, gdzie indziej tkwi jego ciężar. I – sama w sobie – akcja tego typu ma mimo wszystko szansę na powodzenie. Dokładniejsza, bardziej krytyczna selekcja lektur w jej obrębie oczywiście z pewnością by nie zaszkodziła, a wręcz przeciwnie. Ale nadal trzon akcji, jako zjawisko promocyjne – celuje w słuszne założenia. Potwierdza to zresztą przypadek żeńskiego zrzeszenia twórczyń z fantastycznego podwórka, tj. Hardej Hordy. Tam, poniekąd w innej formie, ale jednak koncepcja promowania prozy przeszeregowanej względem płci działa. Choć nikt nie mówi, że „Fantastyka jest kobietą”, to siła przekazu kobiecego grona skupionego pod wspólnym sztandarem zdaje się całkiem zgrabnie działać promocyjnie.
Z kolei bardzo cennymi okazują się uwagi dotyczące debiutowania na grozowym rynku, skierowane głównie do autorów młodych, do twórców początkujących lub niewiele jeszcze mających pisarskiego doświadczenia. Grudnik nie szeruje tanich haseł, nie szafuje chwytliwymi, ale pustymi obietnicami rodem z coachingowego podwórka, ale wskazuje obszary, które nie tylko realnie mają szansę pomóc, ale jednocześnie niczego nie obiecują za darmo. Mają szansę wesprzeć starania debiutantów, jednak podparte wyłącznie solidną dawką konkretnej, merytorycznej pracy. Zgadzam się o tyle, że sam niegdyś taką ścieżkę przeszedłem i podwalinami, jakie dały mi szansę zaistnieć na rynku były właśnie działania, bardzo zbliżone do tych wskazanych przez Grudnika. Jakich? Tego nie zdradzę – zwyczajnie, zajrzyjcie do tej książki.
Reasumując, „Gryzę grozę” nie jest lekturą przesadnie przyjemną, ale nie dlatego, że jest ona wartościowo złą publikacją, ale przez brutalną trafność, która potrafi zwyczajnie zaboleć słusznością wniosków, które warto było – z całą pewnością – wyartykułować, ale które zarazem okażą się przykre dla wielu ze środowiska. Nadal nie zmienia to faktu, że publikacja Grudnika jest pozycją bardzo wartą uwagi. To chłodne, rzeczowe i – można by rzec, eksperckie – spojrzenie na polską grozę, wyrażone nie tylko przez kogoś merytorycznie do tego przygotowanego, ale też aktywnego (poprzez zawód wyuczony, wykonywany, ale i realizowane hobby) środowiskowego uczestnika. Wnioski, które można uznać za przykre, nadal pozostają prawdziwe. A pewne rzeczy ktoś, podpierający się autorytetem nie tylko tytularnym, ale i praktycznym, wynikłym z zawodowego doświadczenia – powinien był głośno powiedzieć. Bowiem, jeśli chcemy poprawy sytuacji w obszarze polskiej grozy literackiej, to musimy wpierw zdiagnozować jej kluczowe problemy. Grudnik zrobił to w sposób i fachowy i zarazem przystępny. Polecam.
Gryzę grozę. Notatki o kulturze literackiej polskiego horroru
Nasza ocena: - 85%
85%
Krzysztof Grudnik. Wydawnictwo Empik Selfpublishing 2024
Nie oczekuje, że będziemy wszyscy temu przyklaskiwać, ale dyskusję mam nadzieję podejmujemy? Czy kasujemy komentarze, tak jak dzisiaj Grudnik zrobił, bo myślał, że robię dramę? 🙂 Jak się nie umie przyjmować czyjegoś rozczarowania, a samemu nawiązuje się do narcyzów… Trochę to jakoś źle działa.
Nie znam sprawy, więc trudno mi się odnieść do twojego komentarza. Ale tutaj możemy rozmawiać, o tym, czy zgadzamy się, czy nie, z tezami zawartymi w niniejszej pozycji. Bez osobistych wycieczek, rzecz oczywista.