Gorący temat

Jak chatbot został pisarzem. Czy pisarze powinni bać się AI?

W ostatnich dniach najgorętszą wieścią, jaka rozpaliła internet – a przynajmniej ten jego fantastyczno-literacki kawałek – był wpis Neila Clarke’a, redaktora naczelnego internetowego magazynu „Clarkesworld”, w którym wielokrotnie publikowane były opowiadania zdobywające później najważniejsze nagrody, jak Hugo czy Nebula. Otóż Clarke napisał szerzej o przypadkach (a zważywszy na rozmiar i ilość zdarzeń może bardziej tendencji) przesyłania w masowych ilościach propozycji opowiadań do publikacji, które wygenerowane zostały za pomocą chatbotów AI.

I choć Clarke otwarcie przyznał, że nie chce ujawniać, w jaki sposób potrafi zweryfikować te przypadki, ani też, czy redakcja magazynu jest w tym zakresie stuprocentowo nieomylna, to jednak ilość tekstów odrzuconych z tego powodu wzrosła zastraszająco. Wcześniej zdarzały się przypadki plagiatów, czy oszustw dokonywanych za pomocą programów komputerowych mających za zadanie zmienić oryginalny tekst na tyle, by plagiat był trudniejszy do wychwycenia i bardziej wątpliwy, to jednak prawdziwą plagą okazała się właśnie popularność chatbotów AI, które ludzie zaczęli „zatrudniać” do wszystkiego: od odrabiania prac domowych, przez tworzenie grafik i plakatów użytkowych (zwanych szumnie sztuką), aż do pisania literatury właśnie. A podstawowym pytaniem w kontekście całej sprawy i zasadnego medialnego szumu wokół niego jest, podobnie jak w temacie sztuk wizualnych, nawet nie to, na ile można tego typu produkty uznać za dzieło danego twórcy, ale też – co bardziej problematyczne – w jakim stopniu zagraża to rynkowi literackiemu, już w tej chwili borykającemu się z licznymi trudnościami.

A któż zacz, ten chatbot?

Na to pytanie odpowiedź jest dość prosta, bowiem i same chatboty nie są niczym nowym. Większość z nas wielokrotnie już się z takim rozwiązaniem spotkała, czy to w sieci – wirtualni asystenci różnych firm, czy też oprogramowaniem wspomagającym infolinie np. bankowe.

Z definicji chatbot to rodzaj oprogramowania stosowanego w marketingu, sprzedaży czy obsłudze klienta, wykorzystującego sztuczną inteligencję (artificial intelligence, AI) oraz uczenie maszynowe (machine learning, ML), które może symulować rozmowę (czat) z użytkownikiem w jego języku naturalnym – potocznym języku dnia codziennego. Aby udzielić informacji na zadane pytanie, chatbot przeszukuje dostępną dla niego bazę wiedzy, lub korzysta (w zależności od ustawień programu) z zewnętrznych systemów i zbiorów informacji, a następnie formułuje z nich jedną, konkretną odpowiedź. Oczywiście, chatboty mają różne stopnie zaawansowania, a prace nad ich rozwijaniem wciąż trwają, obfitując nie tylko w progres, ale i głośne porażki (np. chatbot Tay od Microsoftu, z 2016 roku), wzbudzające coraz więcej emocji. Od fascynacji, poprzez zaniepokojenie, aż do otwartej niechęci – jaką okazuje chatbotom AI np. społeczność grafików i artystów sztuk wizualnych. Oczywiście nie cała, bo są i tacy, którzy z nowinek technologicznych korzystają (np. w Polsce – Dark Crayon). Ale wielu obawia się, że chatboty AI w rękach amatorów zwyczajnie odbiorą im pracę, bowiem generowanie widowiskowych, imponujących wizualnie obrazów (jak np. tutaj czy tutaj) okazuje się przy ich wykorzystaniu coraz łatwiejsze.

Ale czy to naprawdę takie dobre? I na ile – jeśli w ogóle – takie dzieło można uznać za posiadające walory artystyczne? A w jakim stopniu to zwyczajna kradzież? Bo przecież AI sama nic nie tworzy, ale generuje finalny obraz na podstawie określonej, olbrzymiej ilości grafik i obrazów, jakie miksuje w jedną, ostatecznie znacząco odmienną od oryginałów pracę. Ale nadal w pełni tego słowa odtwórczą, kopiującą bezpośrednio elementy, zasady, techniki twórcze dziesiątków, setek artystów. I stąd pytanie – czy jeśli nie można wskazać jednego, konkretnego twórcy, który został w ten sposób okradziony, to czy od razu możemy uznać, że żadnej kradzieży nie było?

Po co nam artyści, skoro mamy chatboty AI?

Na ile twórczość generowana za pomocą AI może być uznana za jakkolwiek kreatywną i wartościową? Na ile nie jest tylko ogólnie odtwórcza, kopiująca w procesie zespolenia olbrzymią ilość danych, jednak nie wnosząca do finalnego „dzieła” niczego własnego? Owszem, jest atrakcyjna wizualnie, czasem – przyznaję – fascynująca. Ale nadal pozostaje kopią określonej ilości prac, z których przygotowuje swoisty mix. I zupełnie nie rozumie, dlaczego tworzy, co tworzy. Nie przyświeca jej w tym żadna idea, żaden głębszy przekaz. Kreuje obraz będący zlepkiem innych obrazów, bo takie otrzymała zadanie. Nic więcej. Zwyczajnie, nie osadza otrzymanej i wykorzystywanej informacji w kontekście. Nie rozumie polecenia, nie interpretuje go, a cała jej „wyższość” to co najwyżej szybkość działania i możliwość przetworzenia i perfekcyjnego odtworzenia gigantycznej ilości danych.

W przypadku treści tekstowych generowanych przez AI sytuacja wygląda identycznie. Poprzez analizę niezliczonej ilości treści chatbot potrafi nauczyć się układać zdania na zadany temat, bazując na dotychczasowym dorobku literackim. I finalnie powstaje dzieło na pozór atrakcyjne, ale nie za bardzo posiadające jakąkolwiek głębię kreacji. AI – wbrew obiegowemu postrzeganiu – nie myśli, a jedynie czerpie z ogromnych zasobów informacji, które w błyskawicznym tempie potrafi układać w zgrabnie brzmiące ciągi znaków, wyrazów, zdań. Ale wciąż pozostaje to twór na tyle wartościowy, na ile wartościowy jest zestaw informacji, do którego ma dostęp. Więc jakie literackie znaczenie ma coś, co jest ledwie kopią – choćby nie wiem, jak zgrabną – wcześniej napisanych już przez człowieka utworów.

Quo vadis, literaturo?

Te zastrzeżenia do tekstu generowanego przez chatboty AI mogę jednak – niestety – odnieść też do rzeczywistego rynku literackiego i zdecydowanie żywych, ludzkich autorów. Odtwórczość we współczesnej literaturze jest na porządku dziennym. Obecnie ukazuje się – choćby na naszym rynku – tak duża ilość książek, że przeciętny czytelnik nie ma realnej szansy zapoznać się z całością oferty. Pozostaje mu czytać wybiórczo to, co akurat zdoła przebić się do jego bańki. A czy są to książki najlepsze? Bardziej te – zazwyczaj – które mają najlepszy lub najbardziej agresywny, najmocniej rozdmuchany marketing. Często pisane wręcz na przysłowiowym kolanie, produkowane taśmowo, tendencyjne historie konstruowane pod konkretny, nośny hasłowo temat (wspomnijmy choćby literaturę „obozową”), nie przedstawiają zbytniej literackiej wartości… co nie przeszkadza im okupować list bestsellerów!

Kolejnym przykładem są autorzy publikujący kilka książek rokrocznie. Wydający nowy tytuł co dwa – trzy miesiące. Jak bardzo po macoszemu (bo w tak przyspieszonym trybie) musi być traktowany nie tylko sam etap wydawniczy (redakcja, korekta etc.), ale sam proces twórczy, by można było utrzymać takie tempo? I najważniejsze – czy to się tak naprawdę różni od treści generowanych przez chatboty AI?

Śmiem twierdzić, że niewielka między nimi różnica. I jedna i druga strona bazuje na dotychczasowym dorobku poprzedzających ją twórców, na zestawie ogranych klisz, nośnych motywów i sprawdzonych chwytów, by pisać (i publikować) szybko i dużo. Wydawcom w większości to odpowiada, bo mają rynek zalany taką ilością produktu, że któryś, statystycznie, „musi trafić”, „musi zażreć”. Dźwignią jest odpowiednio podchwycony temat (jak odmienianie przez wszystkie, najbardziej żałosne przypadki obozy, co boleśnie wypacza ich traumatyczne świadectwo), albo epatujące przesuwaną granicą tabu (jak coraz bardziej makabryczne odsłony kryminałów, które poza ową makabrą nie prezentują sobą niczego więcej).

Ale nie możemy pastwić się w tym zakresie tylko na literaturze kryminalnej. Taka sama sytuacja dotyczy też literatury obyczajowej, romansów, czy horrorów. Wszystkie gatunki zjadają swój ogon, bowiem dawno zniknęła już naturalna, wydawnicza selekcja. Wydawca nie zastanawia się już nad jakością. Nie ma na to czasu. Musi wypuścić jak najwięcej tytułów, bo a nuż któryś trafi w kapryśne czytelnicze gusta. I zwróci inwestycję, przy okazji generując zysk.

Na to nakłada się dostępność usług drukarskich, zgrabnie kamuflujących się za szyldami wydawnictw typu vanity, które równie ochoczo zalewają rynek produktem często ledwie książkopodobnym. Podmioty owe robią to bez obaw, bowiem trwonią nie swoją przecież kasę, a klienta. Ekhm, przepraszam – dobrze rokującego pisarza/pisarki, z wielkim potencjałem, na których talencie z jakiegoś powodu nie poznało się żadne tradycyjne wydawnictwo. A może się jednak poznało, hm…?

Konkluzja zawsze jest gorzka, więc…

Obserwując już od wielu lat rynek wydawniczy – przynajmniej w obszarze literatury gatunkowej, z akcentem na horror, fantastykę i kryminał – mam wrażenie, że w niczym nam te chatboty nie zagrażają. A przynajmniej – nie bardziej, niż obecnie zagraża nam fala grafomanii, jaka zaczyna coraz śmielej sobie na literackim rynku poczynać. W czasach, kiedy każdy może pisać, kiedy coraz więcej pisarzy zakłada wydawnictwa, kiedy literaci zaczynają zbliżać się do masy krytycznej i uzyskania liczebnej przewagi nad swoimi czytelnikami, chatboty są – mam wrażenie – daleko z tyłu. I małe szanse, że to się w najbliższych dekadach zmieni. Zbyt łatwo zostać „pisarzem” w tradycyjnym sensie. I zbyt wielkie ego drzemie w początkujących twórcach. Niestety, rzadko kiedy zasadnie.

Owszem, to już się dzieje, na naszych oczach. Ammaar Reshi – 28-letni Pakistańczyk mieszkający w USA w jeden weekend, za pomocą ChatGTP „napisał” czternasto stronicową książeczkę dla dzieci. I nawet zilustrował ją, także przy pomocy AI, tym razem korzystając z MidJourney.

Możemy więc wkrótce doczekać się zalewu publikacji pod nikomu nieznanymi (może nawet zmyślonymi) nazwiskami, które będą właśnie takimi treściami generowanymi za pomocą informatycznych narzędzi i nie mającymi wiele wspólnego z literaturą? Pewnie tak. Bo to – krótkoterminowo – może się niektórym dużym wydawcom opłacać, takie zalewanie rynku produktem wątpliwej jakości, ale wystarczająco nośnym, chwytliwym. I wielu sięgnie po taki produkt z czystej ciekawości, tym samym jednak nakręcając koniunkturę.

Ale czy obecny rynek książki tak bardzo różni się od tej ponurej wizji? W czasach, kiedy co druga powieść jest tylko zlepkiem zapożyczonych motywów, ogranych rozwiązań, utartych schematów i prostego, schematycznego, mało oryginalnego, ale łatwego w przyswojeniu języka? Kiedy wydawcy niejednokrotnie właśnie to przecież teraz robią, choć z wykorzystaniem „prawdziwych pisarzy”?

Gdzie tkwi więc przysłowiowy diabeł? Ano – jak zwykle – w szczegółach.

A tym szczegółem – a zarazem przyczyną takiego, a nie innego stanu rzeczy – jest niestety odbiorca końcowy procesu wydawniczego, czyli czytelnik. To on decyduje – w znacznej mierze – portfelem. Bowiem poza wszystkimi górnolotnymi założeniami i deklaracjami wydawców, zawsze kryje się staranna, równiutka tabela w Excelu. A tam bilans musi się zgadzać.

Dlatego więc p. Blanka Lipińska sprzedaje tyle a tyle książek więcej od np. Wojciecha Guni. Nie dlatego, że jest lepszą pisarką (sic!), że jest pisarką w ogóle. Ale tylko dlatego, że czytelnik łaknie takiej a nie innej literatury. I dostaje to, za co płaci. Smutne, ale prawdziwe.

Kiedy więc podnosimy larum, że chatboty AI to zagrożenie dla rynku książki i dla czytelnictwa, przyjrzyjmy się sami sobie. Naszym czytelniczym nawykom. Jakich szukamy książek? Jakiej literatury łakniemy? Być może problem książek generowanych przez sztuczną inteligencję zniknie szybciej, niż się pojawi, bo – zwyczajnie – takiego literaturopodobnego produktu nikt nie będzie chciał czytać?

Choć patrząc na sprzedażowe rankingi największych sieci księgarskich, mam obawy, że może być zupełnie na odwrót…

© Mirko Tobias Schaefer/Wikimedia Commons

Mariusz Wojteczek

Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

Zobacz także

Patoliteratura, czyli co łączy Maxa Czornyja z Blanką Lipińską

Max Czornyj zamieszczonym w social mediach zdjęciem – na którym pozuje upodabniając się do niesławnego …

Leave a Reply