„Jupiter’s Circle” Marka Millara to kolejny dowód na to, że ten facet jak niewielu potrafi tworzyć komiksy. Opowiadana przez niego historia to z jednej strony geneza pierwszego pokolenia superludzi, którzy dekady później stali się epicentrum wydarzeń opowiedzianych w „Jupiter’s Legacy”, ale jednocześnie to starannie wykreowana w krótszych historiach demitologizacja superbohaterstwa sensu stricte. I to udaje się Millarowi znakomicie
Akcja „Orbity Jowisza” rozgrywa się w latach 50-tych – w epoce, która była jedną ze smutniejszych – pod względem relacji społecznych – kartą w historii Ameryki. Wszechobecna paranoja, strach przez komunistą pod każdym łóżkiem, niechęć do odmienności, prześladowanie osób odmiennej orientacji, aż do problemu dyskryminacji rasowej i radykalizowaniu się oddolnych ruchów młodzieżowych – to obraz ery, w którą wrzucił swoich bohaterów Millar.
Opowiada w krótkich epizodach o poszczególnych członkach supergrupy, jednak nie z perspektywy ich szlachetnych wyczynów, epickich bitew z kolejnymi najeźdźcami z kosmosu, którzy chcą zniszczyć / wyeksploatować / skolonizować Ziemię ( niepotrzebne skreślić). Millar demontuje cały patos wokół superbohaterstwa, wokół ludzi obdarzonych mocami, które mają – w wymiarze społecznym – czynić ich innymi, niż reszta społeczeństwa.
Osią komiksu twórcy „Kick Assa” są nie perypetie typowe dla komiksów o trykociarzach, ale bardziej demontaż ich mitu, wyobrażenia o ich nieskazitelności, doskonałości.
Okazuje się bowiem, że – o zgrozo! – superludzie nadal pozostali ludźmi. Którzy, co prawda, mogą więcej, są szybsi, silniejsi, potrafią latać i tak dalej, jednak wewnętrznie pozostali zagubionymi jednostkami, które nie do końca radzą sobie z własną odmiennością, nie przystają w pełni do społeczeństwa, a ciężar wymagań im stawianych czasem po prostu ich przerasta. To nadal jednostki, w których rodzi się frustracja, zawiść, złość, chorobliwe pożądanie – cechy typowo ludzkie, a jakże odległe od naszego wyobrażenia herosa.
Komiks superbohaterski wykreował mit o nieskazitelności superbohatera. Superman przecież nie ma wad, nie okazuje słabości ( w typowo ludzkim wymiarze). Zresztą, wątki osobiste, obyczajowe, doszły w opowieściach o trykociarzach później, i to jako dodatek, nie zaś główna oś utworu. W ”Jupiters Circle” mamy sytuację zgoła odmienną. Rzeczywiste działania ligi herosów są zepchnięte na dalszy plan, pojawiają się wzmiankowo na nielicznych kadrach komiksu, a cała opowieść skupia się na ich wzajemnych relacjach oraz problemach, które ich trawią, kładąc się cieniem na całości działań grupy. Superbohater – gej, w Ameryce, która sama w sobie będąc hedonistyczną do granic, oficjalnie piętnuje homoseksualizm, jako wynaturzenie. Konflikt między herosami w typowo męskim ujęciu – o kobietę, którą jeden drugiemu odbiera za pomocą supermocy. Superbohaterski kryzys wieku średniego, który rezonuje porzuceniem rodziny i dzieci dla nastolatki. To wątki, które stały się osią fabularną „Orbity Jowisza”, jednocześnie służąc Millarowi do zupełnego demontażu mitu o superbohaterskiej nieskazitelności, o kryształowych charakterach. To z gruntu opowieść obyczajowa, tylko umiejętnie ukryta za trykociarskim sztafażem.
Jednocześnie to smutne – choć intrygujące – sportretowanie Ameryki lat 50-tych, która zdecydowanie nie była krainą marzeń, chyba dla nikogo. Millar sprawnie wykorzystuje rzeczywiste, historyczne postacie i zdarzenia, które wplata w swoją fabułę, by uwiarygodnić opowieść i pokazać nam kilka amerykańskich grzechów tamtego okresu, aby jednocześnie konsekwentnie nawiązać do późniejszych zdarzeń opowiedzianych w „Jupiter’s Legacy”, przez co jego uniwersum nadal jawi się jako spójne i przemyślane.
Graficznie jest dobrze, momentami bardzo dobrze. Czołowym rysownikiem serii jest Wilfredo Torres ( „Czarny Młot”), choć kilku innych pojawia się epizodycznie na niektórych stronach. Całość rysunków utrzymana jest w estetyce retro, co z początku – przy pierwszym spojrzeniu – nie do końca mi odpowiadało, jednak w trakcie lektury okazało się doskonałym nawiązaniem do okresu, w którym dzieje się akcja i pomogło Millarowi budować odpowiedni klimat historii. Prace Torresa mimowolnie kojarzą mi się z amerykańskim realizmem w malarstwie i jego czołowym przedstawicielem – Edwardem Hopperem. Oczywiście szkice komiksowe są uproszczone, bardziej schematyczne, jednak w podobny sposób starają się oddać klimat amerykańskich lat 50-tych, co obrazy wspomnianego artysty.
To wszystko, grafika i scenariusz, udatnie budują klimat idealny dla opowiadanej historii, przez co finalny efekt jest bardziej, niż zadowalający.
Komiks „Jupiter’s Circle” to znakomity przykład tego, jak wiele może pomieścić osnowa prostego komiksu o trykociarzach – o ile weźmie się za nią utalentowany twórca. To nie jest typowa historia superbohaterska, a raczej obyczajowa opowieść o tym, jak niewiele superludzi różni od zwykłego człowieka, co skutecznie demontuje w naszych oczach mit nieskazitelności superbohaterów. Wszak nawet oni pozostali w dużej mierze ludźmi, więc tak dziwne, że nic, co ludzkie, nie jest im obce?
Jupiter’s Circle. Orbita Jowisza. Scenariusz: Mark Millar. Rysunki: Wilfredo Torres i inni. Mucha Comics 2019.
Ocena: 9/10