Odświeżanie klasycznej tematyki przez Hollywood nie ma zamiaru dobiec końca. Mimo, że „Jaś i Małgosia” tak w kinach jak i popkulturze pojawiali się dość często, wraz z początkiem roku przyszło nam zmierzyć się z ich przygodami po raz kolejny.
Mimo tego, że tematyka zakrawa na odgrzewany kotlet, Osgood Perkins to jeden z takich reżyserów, który miał u mnie spory kredyt zaufania. Jego poprzednie filmy, „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” i „Zło we mnie” może i nie zebrały jakichś szczególnie entuzjastycznych opinii pośród widzów, ale wyróżniały się modelowo podanym horrorowym slow-burnem, który zamiast atakować milionem nagłych, głośnych dźwięków, stawiał na metodyczne oblepianie widza nastrojem nieustannego niepokoju – i co tu dużo kryć, trafiły w mój gust idealnie. Kiedy więc wyszło na jaw, że to właśnie ten twórca stanie na czele nowej adaptacji klasycznej baśni Braci Grimm, zacierałem dłonie na myśl o wyjątkowo mrocznej historii która przytrzyma mnie na krawędzi fotela aż do wybuchowego finału. Ale jak się okazuje i najbardziej ceniony przez nas reżyser, może nie trafić w tarczę.
Podstawy na jakich opiera się „Malgosia i Jaś” są większości odbiorców znane doskonale. Ot, powodowane głodem dzieciaki wędrują przez las, aż w końcu trafiają do chaty wiedźmy, która pod pozorami troski i uprzejmości stara się utuczyć je tak, by stały się dla niej smacznym posiłkiem. Pod tym względem wielkiej rewolucji nie ma i kręgosłup historii pozostaje taki sam – ale jak wiemy, diabeł tkwi w szczegółach. A te, to z kolei skupienie historii na Gretel pełniącej tu rolę starszej, opiekuńczej siostry i związane z tym dalsze, przewijające się przez film implikacje, jak motyw dojrzewania i własnej seksualności. I nie tylko, bowiem jak się zdaje, Perkins powziął sobie za cel by chwycić za ogon możliwie wiele srok i w dodatku, oznajmić to widzowi przez megafon.
Pomijając nawet całkiem oczywisty tytuł ze zmienioną kolejnością nazwisk, już od pierwszych scen „Małgosia i Jaś” atakuje nas agresywnym, mocno jednostronnym przekazem: mężczyźni są źli, mężczyźni wykorzystują kobiety, kobiety muszą znaleźć w sobie siłe, silne kobiety radzą sobie same. Podobne warianty można jeszcze mnożyć, ale w zasadzie cały scenariusz można sprowadzić do tego typu metafor na wspak rozumianego feminizmu i female empowermentu. Część widzów już tak nachalne forsowanie pewnych (i wcale nie tak odkrywczych jak twórcy chcieliby myśleć) idei może odrzucić, a ci którzy zostaną, też pewnie będą kręcić nosami. Ofiarą obudowania scenariusza dodatkową symboliką okazuje się historia sama w sobie – minimalistyczna do tego stopnia, że wręcz pretekstowa. A wraz z nią cierpią postaci – trudno dostrzec w ich filmowej podróży oznaki jasno zaznaczonego konfliktu, jest też silne przeświadczenie o tym, że bohaterowie nie ewoluują w żadnym konkretnym kierunku. „Małgosia i Jaś” jest też zaskakująco mocno ukierunkowana na arthouse. Ma więc sporo niepokojących, enigmatycznych sekwencji, ale też leniwe tempo – co w połączeniu z lichym pod względem treści scenariuszem, może podziałać jak kombinacja proszków nasennych. A to w filmie trwającym niecałe półtorej godziny, już swego rodzaju sztuka.
Nudy więc panie i panowie, sakramenckie nudy i poczucie bezcelowości ujawniające się tym bardziej, im dalej fabuła brnie do przodu. A jakby tego było mało, mieszane odczucia można mieć też co do występów aktorskich. Tu prym niewątpliwie wiedzie Alice Krige w roli wiedźmy. Świetny make up, odpowiednio odstręczające zachowanie i mamy wymarzony obraz rodem z baśni braci grimm. Bardzo dobry casting. Im młodziej tym gorzej jednak, bo już gwiazdka „To” i Netflixowego „To nie jest Ok” Sophia Lillis sprawia wrażenie jakby nie do końca dawała sobie radę z aktorskim warsztatem, w zasadzie kopiując te same zagrywki, które przyniosły jej Beverly Marsh tak powszechne uwielbienie. Do roli Gretel pasuje to już nieco gorzej i choć nadal jest to jedno z tych nazwisk, o których w przyszłości może być bardzo głośno, przed młodą Amerykanką jeszcze sporo nauki. Jeszcze marniej wygląda to w przypadku tytułowego Hansela, czyli Sammy’ego Leakey’a, który jednak szczęśliwie rólkę ma dużo mniejszą, więc i my męczymy się nieco rzadziej.
Niewątpliwy plusem widowiska Oza Perkinsa jest za to nieskazitelna warstwa techniczna. Wycyzelowane zdjęcia, zabawa światłem i cieniem, niepokojące kąty kamery – wszystko to ładnie współgra ze ścieżką dźwiękową i tworzy dość odrealnioną atmosferę, która może się podobać.
Ale to zdecydowanie za mało by mówić o filmie udanym. „Małgosia i Jaś” mimo wszystko znajdzie zapewne swoich miłośników, ale większość widzów tę wizję klasyki zbędzie machnięciem reki. I właściwie to dokładnie tyle, na ile film sobie zasłużył.
Foto © Monolith Films
Małgosia i Jaś
Nasza ocena: - 50%
50%
Reżyseria: Oz Perkins. Obsada: Alice Krige, Sophia Lillis, Sammy Leakey. USA, 2020.