Niepokój. To słowo najlepiej odzwierciedla ogólne odczucia, jakie towarzyszyły mi w trakcie lektury powieści Łukasza Krukowskiego „Mam przeczucie”. Co ważniejsze, to podskórne poczucie niepokoju, które towarzyszyło mi w trakcie czytania, nie minęło po jego zakończeniu. Trwało o wiele dłużej, w jakiś sposób zaszczepione przez autora w jego – pozornie tylko skromnej – opowieści.
„Mam przeczucie” jest w pewien sposób powieścią dziwaczną. Wszak niewiele się tutaj dzieje, nie ma przesadnie wartkiej akcji, zasiedlają ją dziwni, mocno odrealnieni bohaterowie, a główna postać to już w ogóle wymyka się jednoznacznej ocenie zdrowia psychicznego, skoro decyduje się — w imię niedookreślonego przeczucia — rzucić wszystko i uciec z miasta — metropolii, aby zostać preppersem.
Ale, co najciekawsze, ta dziwaczność powieści pomaga. Daje nam punkt zakotwiczenia pozornym realizmem, samoświadomością bohatera w temacie jego niestabilności psychicznej. A później już wciąga, niczym bagno w tę karuzelę emocji, przewidywań, przeczuć. Odczuć, które kuszą, zniewalają nas swoją tajemniczością, zmuszają do trwania z bohaterami w tym dziwacznym pościgu za odsłonięciem sekretów, obnażeniem wszystkiego, co ukryte, a co mimo wszystko dostrzegamy. Odczuwamy podskórnie, jakimś naszym szóstym zmysłem, który sprawia, że w chwilach zagrożenia coś wewnątrz nas podpowiada, że trzeba uciekać… Odczuwamy pomiędzy wierszami, w samym tekście. W onirycznych miejscami majaczeniach bohatera, czekającego na niedookreślony kataklizm, który nie nadchodzi wciąż, ale nadejdzie, ma nadejść, musi nadejść…
Co ciekawe – a zarazem kluczowe dla fabularnej konstrukcji powieści – Krukowski zwraca uwagę na ekonomiczny aspekt pragnienia wolności. Niełatwo bowiem w świecie morderczego kapitalizmu być pięknoduchem, który „rzuca wszystko i wyjeżdża w Bieszczady”. Wolność zależna jest od brutalnych prawideł ekonomii, wolność opiera się na posiadaniu pieniądza. Środków, które tę wolność zapewniają. Krukowski wikła bohatera w zależności finansowe, w poczucie zależności od pieniądza, skądinąd słuszne. Dlatego wydaje się nam on realniejszy, bowiem rozumie nas, nasze spojrzenie na świat, gdzie konieczność zarobku jest wynikiem nawet nie chęci samego posiadania, co elementem koniecznym dla przetrwania, dla codziennej egzystencji. Pisze autor o lęku przed uzależnieniem świata od pieniądza, choćby od wirtualnej, w dużej mierze nierzeczywistej przecież waluty, która przeobraża się – na naszych oczach – w brzęczącą monetę. To bardzo ciekawe ujęcie, także w finalnej części książki, ten swoisty postapokaliptyczny regres wynikający z finansowego krachu, bo obrazujący, od czego jesteśmy tak naprawdę uzależnieni, i czego dominacja najmocniej nam zagraża. To odważny głos, ale tez głos na wskroś oryginalny, bo bodaj pierwszy, który tak otwarcie osadza bohatera w kontekście ekonomicznym współczesnych czasów. I tym samym wyraża zasadne obawy młodego pokolenia, które taki, a nie inny świat otrzymało w spadku i niewiele może zrobić, by zmienić status quo. Lęk jest więc naturalną reakcją, o której jakoś tak nie zwykło się mówić, zwłaszcza w literackim mainstreamie, który ochoczo oddaje głos różnym grupom i warstwom społecznym, ale brzmi to, jakby zupełnie nie miał własnego. Jakby nie miał nic do powiedzenia.
Jeśli więc nasz mainstream literacki ma mieć jakąkolwiek rację bytu (jeśli już uprzemy się, że jest on do czegokolwiek potrzebny) to powinien sięgać po takie właśnie książki. Nie ma tu żadnego „oddawania głosu” komuś bliżej nieokreślonemu. Nie ma tu nieudolnej stylizacji na kogoś innego, niż autor. On pisze o sobie, oczywiście w sposób metaforyczny, ale jednak o sobie. O swoim pokoleniu, skonfrontowanym ze światem, którego nie rozumie, który jest nadmiernie złożony, poukładany już dawno w układankę nie do rozmontowania, który przekształca się i zmienia zbyt szybko, by można było za tym zmianami nadążyć. Który, finalnie, staje się nadmiernie obcy, niezrozumiały i … groźny. Zwłaszcza, ze coraz więcej znaków wskazuje, że chwieje się ta misterna konstrukcja w posadach, niczym kolos na glinianych nogach.
I ja rozumiem to spojrzenie. Nie podzielam go do końca, ale rozumiem. Moje widzenie oczami starszymi, niż widzenie Krukowskiego nie sprawia, że nie umiem mu, przynajmniej częściowo, nie przyznać racji. Stąd zresztą wspominany na początku niepokój. Bo Krukowski opisuje świat, jaki widzę na co dzień. Jego bohaterowie na pierwszy rzut oka zdają się dziwni, dziwaczni. Ale w realu spotykam zwykle takich właśnie ludzi. Albo jeszcze dziwniejszych. Ja sam zaliczyłbym się do tejże kategorii dziwności i zapewne przez wiele osób, z jakimi mam choćby sporadyczną styczność, tak by mnie zakwalifikowała. A więc odnajduję się w świecie Krukowskiego, choć nie całkiem podzielam to jego przeczucie, że coś, wszystko musi się w końcu rozpaść.
Co jest fascynującego, w jakiś chorobliwy sposób, w tej książce to to, że można poobserwować czyjeś lęki, takie wewnętrzne obawy, niemające bezpośrednio wskazywalnego źródła, ale rozlewające się po całym ciele i dalej jeszcze, na wszystko wokół. Zabarwiające tym kolorem lęku cały świat dla takiej osoby. Niepokojące jest, jak łakniemy takiego emocjonalnego ekshibicjonizmu. Kiedy np. nie jest niczym dziwnym to, że autor się na niego decyduje. To wszak rola pisarza, uzewnętrznić siebie.
Krukowski jest głosem pokolenia? Za wcześnie jest, by o tym wyrokować. Z całą pewnością jednak jest twórcą niezwykle zdolnym. Nie tylko w zakresie panowania nad opowieścią. Także w sensie językowym. Nie sili się na literackie eksperymenty, czy nieudolne stylizacje językowe. Mówi swoim głosem o sprawach, które jego bezpośrednio dotyczą. Nie zasłania się fasadowym portretowaniem kogoś innego, odmiennej grupy społecznej, której należy dać przestrzeń do ekspresji emocji. On przyznaje tę przestrzeń sobie samemu. I swojemu pokoleniu. Opowiada swoje widzenie świata. I robi to w sposób do bólu szczery. Prosty, ale nie prostacki. Ujmujący tą prostotą, a jednocześnie niesamowitą, zaskakującą starannością konstrukcyjną. Tu każde słowo ma znaczenie, tu jest skondensowana, gęsta znaczeniowość. Niech się wam nie wydaje, że w tak małej objętości nie da się opowiedzieć świata na nowo. Wystarczy dobrze dobierać słowa.
To jest powieść pre-apokaliptyczna. Opowieść o oczekiwaniu na koniec, który jest sugerowany, który jest oczekiwany, jako coś nieuchronnego, co musi się zdarzyć, bo przecież w świecie tak sztucznym, tak obco nieczułym, jak choćby dzisiejsze (grające niepoślednią rolę w książce) Metropolie, dla człowieka nie ma już miejsca. Albo zaraz go nie będzie.
Jeśli tacy autorzy, jak choćby Jakub Żulczyk, Łukasz Orbitowski, czy Szczepan Twardoch – niepokorni, z własnym językiem i własną, osobistą, nieposkromioną wizją literatury – mają mieć swoich następców, to nie może wśród nich nie być Łukasza Krukowskiego. To przyszłość polskiej literatury? Być może. Jeśli literatura polska ma mieć jakąś przyszłość, to inaczej się nie da.
Mam przeczucie
Nasza ocena: - 90%
90%
Łukasz Krukowski. Wydawnictwo Cyranka 2023