„Wyrzuciła ją rzeka” to kolejna powieść Anny Musiałowicz, która doskonale łączy prozę obyczajową z elementami fantastyki i grozy. Tym razem to ocierająca się o słowiańskość historia żyjącej na odludziu staruszki – wręcz uosabiającej archetyp słowiańskiej szeptuchy – której losy splatają się niespodziewanie z pewnym zagubionym chłopcem o niebieskich oczach i jego również, choć inaczej zagubioną matką.
Musiałowicz potrafi w emocje. To akurat nic nowego dla jej dotychczasowych czytelników, bo kto czytał „Śnieg jeszcze czysty”, czy „Po zbutwiałych schodach”, ten już wie, czego może się spodziewać. Ale najnowsza powieść jest zarówno podobna do wspomnianych tytułów, a zarazem mocno odmienna. I stanowi swoisty pomost pomiędzy bardziej realistycznymi powieściami autorki (jak dwie wspomniane) z tymi jeszcze wcześniejszymi, osadzonymi mocniej w sztafażu fantastycznym. Jak mocno baśniowy , debiutancki „Diabeł w oknie”, czy mroczniejszy, bardziej weirdowy „Kuklany las”. Tym razem sięga Musiałowicz po swego rodzaju syntezę baśniowości znanej z „Diabła w oknie” i miesza ją z mrokiem kryjącym się na kartach „Kuklanego lasu”, by całość osadzić w realistycznej, surowej scenerii współczesności, jaką już odmalowywała w obrębie pisanej przez siebie prozy, czy to w „Śnieg jeszcze czysty”, czy w również już wspomnianych „Po zbutwiałych schodach”. Co wydaje się kluczowe, to fakt, iż wspomniany stylistyczny konglomerat, a może bardziej – wypadkowa konwencji – zdaje się być swoistym zwieńczeniem stylistycznych poszukiwań autorki, która spróbowawszy różnorodnej stylistyki, wreszcie znalazła swoją niszę w wypośrodkowaniu wszystkiego, z czego korzystała wcześniej. Czy to teza nie na wyrost, to się dopiero okaże przy kolejnym sygnowanym przez Musiałowicz tytule. Ja nadmienię jednak tylko, iż takie odszukanie własnej twórczej niszy bynajmniej nie jest dla artystki kresem drogi, a bardziej wyznacznikiem twórczej dojrzałości. I cieszyłbym się, gdyby Musiałowicz swoją pisarską ścieżkę już odnalazła, bo ten kierunek w jej przypadku już na dotychczasowym etapie obiecuje wiele dobrego.
Kluczowy zdaje się w prozie Musiałowicz las. Czy ten z „Kuklanego lasu”, gdzie w swojej mrocznej dziwności krył ponure tajemnice i zagrożenia, ten, który zabierał i nie chciał zwrócić, a kiedy już oddawał to coś niby znanego, ale innego, obcego, straszniejszego. Czy też ten z „Wyrzuciła ją rzeka”, który również kryje stare sekrety, chroni i pielęgnuje dawne wierzenia, ale nie jest tak mroczny, a jawi się raczej jako schronienie, osłona przed zgubnym wpływem cywilizacyjnego postępu, odzierającego codzienność z całej, quasi-magicznej sielskości.
Drugim determinującym twórczość Musiałowicz elementem zdaje się macierzyństwo. Jej bohaterki – zwyczajowo kobiety – oscylują od statecznych już matron, w taki czy inny sposób pozbawionych matczynej roli, do wręcz przeciwnie – tych matek, które muszą mierzyć się ze swym największym koszmarem – utratą dziecka. I w nowej powieści splatają się te dwa wzorce i to w sposób nad wyraz zgrabny, spinając całą fabułę finalnym spotkaniem, które można by nazwać nadmiernym przypadkiem, a może też zostać uznane za zrządzenie losu. W osnowie magicznej słowiańszczyzny, której duch unosi się nad światem przedstawionym w „Wyrzuciła ją rzeka” osobiście skłaniam się ku temu drugiemu. Co zresztą zdaje się sugerować sama autorka.
Nie zmienia to faktu, że budowanie opowieści na oswajaniu największego osobistego strachu jest tym, co wg mnie osobiście wyróżnia najlepszą jakościowo grozę, co wynika bezpośrednio z mimowolnego autentyzmu przekazu emocjonalnego. Musiałowicz bezpośrednio grozy tutaj nie pisze, ale zasada podtrzymania dramaturgii fabularnej okazuje się sprawdzać i w niniejszym podjętej konwencji, wspaniale uwypuklając emocjonalne spektrum odczuć bohaterek. Bo to kobiety – zwyczajowo u Musiałowicz, jak wspomniałem – grają tutaj pierwsze skrzypce. Innych postaci, zwłaszcza męskich, prawie że nie ma, albo są tłem, elementem dekoracyjnym, może i katalizatorem zdarzeń. Syna bohaterki, Agnieszki, nie wliczam, bo to po pierwsze – dziecko, a po drugie, wspomniany, mimowolny katalizator zdarzeń. A głównymi postaciami teatru fabularnego pozostaję dwie kobiety, jakże od siebie różne, a które zdają się być, w jakiejś, mniejszej lub większej części, swoistym alter ego autorki, przynajmniej w wyrazie emocjonalnym.
Trochę w błąd wprowadzać może okładka, sugerująca bardziej powieść fantasy budowaną na słowiańskim, rodzimym legendarzu. A „Wyrzuciła ją rzeka” jest obyczajowym dramatem, może ze szczątkowymi elementami kryminału, choć osnutym na subtelnie implementowanej fantastyczno – słowiańskiej podbudowie.
Wątek nadprzyrodzony jest tutaj nie tyle potraktowany po macoszemu, co zwyczajnie został on świadomie zmarginalizowany, by nie przesłonić głównego trzonu fabuły. Ma ją uzupełniać, wspierać, a nie nad nią dominować. Co sprawia, że powieść Musiałowicz ma szansę trafić do szerszego czytelniczego grona, niż tylko miłośnicy klasycznej fantastyki. Bo oni z kolei mogą poczuć się nieco zawiedzeni nadmiernym powieściowym realizmem. Cóż, każdemu nie sposób dogodzić, a autorka tej klasy, co Musiałowicz, nie powinna nadmiernie zamykać się w zbyt wąskim gronie odbiorców.
„Wyrzuciła ją rzeka” do wspaniale napisana, przejmująca opowieść o stracie i związanym z nią lęku. Ale i o nadziei i o zaufaniu i o sile, jaka się w tej nadziei kryje. I o szansach, jakie raz po raz dostajemy od losu. Pytanie, czy potrafimy je dostrzec i z nich skorzystać?
Wyrzuciła ją rzeka
Nasza ocena: - 90%
90%
Anna Musiałowicz. Wydawnictwo Replika 2024