Od jakiegoś czasu ta część norweskiego kina która przebija się do świadomości międzynarodowych widzów, na temat numer jeden upodobała sobie ekologiczne katastrofy. Mieliśmy więc „Falę”, później było „The Quake. Trzęsienie ziemi”, a teraz maczający w obu produkcjach twórcy zabierają nas w sam środek jednej z najbardziej lukratywnych gałęzi gospodarki jaką stoi Norwegia.
„Morze Północne w ogniu” przenosi nas zatem (i w zgodzie z tytułem) na jedną z umiejscowionych na wodach platform wiertniczych, gdzie dochodzi do tragedii – oto bowiem podczas podwodnego trzęsienia ziemi, konstrukcja zostaje zniszczona, grzebiąc jej obsługę. Wysłani w pobliże miejsca zdarzenia naukowcy z Sofią i Arthurem na czele, przy pomocy eksperymentalnego sprzętu próbują ustalić przyczyny wypadku – tylko po to, by wkrótce zorientować się, że to ledwie początek całej serii grożących największą w historii katastrofą ekologiczną wydarzeń. Stojący w obliczu kryzysowej sytuacji zespół rządzących i uczonych musi podjąć decyzję, która może oznaczać jedynie mniejsze zło – postawić Morze Północne w płomieniach.
Choć powyższy opis fabuły zapowiada film jawiący się jako cokolwiek absurdalny i przegięty na modłę blockbusterów Michaela Baya i Rolanda Emmericha, zwłaszcza w pierwszej połowie seansu „Morze Północne w ogniu” unika bombastycznych sekwencji katastrof… jak ognia. Zamiast rzucenia nas w sam środek ogłuszających eksplozji, stojący za kamerą widowiska John Andreas Andersen stawia na cokolwiek spokojną ekspozycję i zapoznanie z bohaterami dramatu. O ile nadal trudno spodziewać się w tym miejscu skrojonych pod nagrody kreacji i egzystencjalnego dramatu, taka próba zbudowania relacji na linii widz-poszczególne postacie, okazuje się dokładnie tym elementem który pracuje na emocjonalne zaangażowanie tego pierwszego, gdy film postanowi przejść do konkretów – i którego tak często brakuje popcornowej, hollywoodzkiej rozwałce.
Nawet wtedy bowiem, pośród kłębów dymu, pożerającego wszystko na swej drodze ognia i zgrzytu metalu, „Morze Północne w ogniu” chętniej spogląda w stronę dramatów jednostek niż orgii zniszczenia. Do pewnego stopnia rzecz jasna można taki zabieg tłumaczyć budżetem – i rzeczywiście, jest tu zauważalnie skromniej niż w zachodnich produkcjach. Nie znaczy to jednak, że film Johna Andreasa Andersena prezentuje się w tym aspekcie źle. Ba, można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że bardziej ograniczone środki wymusiły na twórcach przemyślenie całej historii tak, by zamiast epatować chaosem, w pełnej krasie pokazać kluczowe wydarzenia. To co w efekcie pojawia się na ekranie, prezentuje się co najmniej dobrze i – przynajmniej z punktu widzenia laika – nie urąga podstawowej, przyczynowo-skutkowej logice wydarzeń.
Mimo tego zatem, że co bardziej zaznajomieni z tematyką odbiorcy mogą wynieść z seansu inne wrażenia, dla przeciętnego widza (czytajcie: w rodzaju piszącego te słowa), „Morze Północne w ogniu” nie daje się łatwo zaszufladkować jako „kolorowa głupotka o której można zapomnieć w kilka sekund po seansie”. Na takie odczucia wpływa też proekologiczny przekaz, na który składają się choćby stylizowane na materiały dokumentalne wywiady z osobami które rzekomo w wydarzeniach uczestniczyły – jest to co prawda podane dość ciężką ręką, ale tak czy inaczej potrafi skłonić choćby do minimalnej refleksji nad tym, co robimy naszej planecie w imię zysków.
Innymi słowy zatem, norweska katastrofa wypada znacznie ciekawiej od swoich gatunkowych krewnych zza wielkiej wody. „Morze Północne w ogniu” nie szuka poklasku tam gdzie nie powinno i potrafi zrezygnować z efekciarstwa na rzecz lepszego zaangażowania swoich widzów, nawet jeśli musi przy tym poświęcić nieco dynamiki wydarzeń. Mnie to satysfakcjonuje.
Foto © Hagi Film
Morze Północne w ogniu
Nasza ocena: - 65%
65%
Reżyseria: John Andreas Andersen. Obsada: Kristine Thorp, Henrik Bjelland, Rolf Kristian Larsen i inni. Norwegia, 2021. (Hagi Film)