Max Czornyj zamieszczonym w social mediach zdjęciem – na którym pozuje upodabniając się do niesławnego zbrodniarza hitlerowskiego, Amona Gotha – udowodnił, że jak mało kto zasługuje na niegodne miano patoliterata. Z pewnością nie jest jednak pierwszym z nich. I – co gorsza – z pewnością nie jest też ostatnim. Owszem, posunął się najdalej w całkowicie nagannej próbie spieniężania społecznej, chorobliwej fascynacji historycznym okrucieństwem i ogromem ludzkiego cierpienia. Ale nie jest w tym haniebnym postępowaniu osamotniony, bo nasz rynek książki (i czytelniczy ogół) wykazuje niepokojącą fascynację przesuwaniem granicy tego, co etycznie dopuszczalne. A tytuły bijące rekordy sprzedażowej popularności sugerują zadać pytanie, o społeczną kondycję moralną odbiorców tego typu prozy. Niby nie powinno się oceniać książki po okładce. Ale ocena czytelników poprzez pryzmat dobieranych przez nich lektur już tak bezpodstawna nie jest.
Ludzie lubią krew. Lubią zaglądać pod podszewkę tego, co jest normalnością, społeczną normą, wynikającą ze zwyczajnej moralności, prozaicznej – zdawałoby się, we współczesnym świecie – empatii. Z człowieczeństwa. Ludzie są coraz mocniej otępieni, przebodźcowani, znieczuleni. Coraz mocniej łaknący wyzwań, coraz mocniej przesuwający granicę tabu, coraz częściej pragnący sprawdzić, co by było gdyby… Ale zawsze z bezpieczniej, nie zagrażającej im żadnymi (zarówno moralnymi, jak i prawnymi) konsekwencjami, pozycji. Pozycji odbiorcy, konsumenta. Który – wg tego postrzegania – pozostaje nieskażony, niewinny, czysty. Bo przecież on tylko czytał fikcyjne historie. Albo i prawdziwe, historyczne, oparte na faktach. Ale nadal – tylko czytał, bezwolnie, odruchowo odtwarzając w wyobraźni opisane przez autora sceny. Bo bez tego czytać się nie da. Na wizualizacji opiera się wszak całość czytelniczego procesu. Na przepracowywaniu tekstu w wyobraźni, aby doświadczyć go w pełni. Jeśli więc ludzie z fascynacją czytują o największych zbrodniarza, a co gorsza – czerpią z tego satysfakcję, uznają to za rozrywkę, za zabawę, to czy nie powinny rozbrzmieć nam w głowach wszelkie możliwe syreny alarmowe?
Powyższy portret polskiego czytelnika jest być może wybiórczy i dla określonej ich części krzywdzący. Jednak kiedy spojrzymy z boku na triumfatorów list bestsellerów, pozostaje gorzkie poczucie, że nie jest powyższa konkluzja aż tak bardzo odbiegającą od smutnej prawdy. Mamy taką literaturę, jaką – będąc jej odbiorcami, konsumentami – promujemy. Poprzez swoje zakupowe wybory, poprzez jednoznacznie wyrażaną (choćby w social mediach) fascynację określonymi tytułami. Dość przypomnieć, jak moralnie dwuznaczne były (są) komentarze pod problemowym zdjęciem Czornyja. Ale cofając się pamięcią wstecz, obcowanie z szeroką rzeszą członkowską licznych grup „książkowych” na Facebooku uświadamia mi, jak często gloryfikowane na łamach tychże są powieści spod znaku „nowej literatury obozowej”, czy sadystyczno-masochistycznych poczwarek okołoliterackich, określanym niewinnym mianem literatury erotycznej. Owszem, ich ciężar przewin zdaje się pozornie od siebie odległy i na pierwszy rzut oka ciężko zestawiać ze znakiem równości gloryfikację nazistowskiego zbrodniarza z kreacją gangsterów gwałcących kobiety, które to akty ujmowane są w otoczkę pseudo romantyzmu.
Jednak jeśli przyjrzeć się szkodliwości społecznej przekazu i jednych i drugich tworów popkultury, łatwo dostrzec, że stanowią zagrożenie, wypaczają obraz świata, wyzbywając kolejne jednostki z podstawowej empatii i wrażliwości. Zmieniając cierpienie w rozrywkę zacierają jego wagę, rozmywają ciężar winy sprawców. Pośrednio przyzwalając na określone zachowania, uznając je za normalne. Akceptowalne, bo powszednie. Trywializują coś, co powinno zawsze spotykać się z niezachwianym ostracyzmem.
Bycie czytelnikiem – samo w sobie niegdyś kojarzone z wysublimowaniem, obyciem i kulturą, dzięki coraz mocniejszej obecności patoliteratów stało się wręcz powodem do wstydu. Bo patoliteraci – których sztandarowym przykładem jest przypadek Maxa Czornyja – sięgnęli po to, co najbardziej mroczne, ohydne, brutalne, podłe i bolesne we współczesnym świecie i w naszej, europejskiej historii i przekształcili to wszystko, ten ogrom bólu, cierpienia, traumy rezonującej na kolejne pokolenia w tanią, jarmarczna rozrywkę dla mas. Spłyconą, odartą z głębi doświadczeń. Daleką od tak pożądanego w obszarze przepracowywania bolesnych historycznych doświadczeń katharsis. Odebrali tematom związanym z okresem holokaustu cały etos ich cierpienia, cały należny szacunek dla ofiar. Uczynili z nich pożywkę dla własnych chorych fascynacji złem, rzucili na pożarcie sobie podobnym, którzy się taką literaturą karmią. Jest coś bardziej ohydnego, niż kalać historię cierpienia przekształcaniem go w makabryczną formę rozrywki? Popkulturowa hucpę nastawioną na zabawę?
Patoliteraci się nie wahali. Zwietrzyli okazję do zarabiania pieniędzy. Wielkich pieniędzy. I nic nie zapowiada, że miałoby się to zmienić. Chyba, że na gorsze.
Inscenizacja zdjęcia, jakie Czornyj wrzucił w media społecznościowe jest jednoznaczna. To odniesienie do kadru filmowego, na którym widać aktora Ralpha Finnesa odtwarzającego postać Amona Gotha w pamiętnej „Liście Schindlera”. Czornyj na wspomnianym własnym zdjęciu pozuje w podobnej pozie, także z karabinem opartym o ramię. I już z nieumiarkowaną radością chwali się treścią swojej powieści. Wyraźnie cieszy go fakt, że body count w jego książce bije niechlubny rekord. I pozuje na owym zdjęciu z powieścią, w której opisał w pierwszoosobowej narracji znanego z historii potwora w ludzkiej skórze, w ramach marketingowej fotografii upodabniając się do niego. Wcześniej zresztą nie omieszkał raczyć odbiorców niewybrednymi komentarzami o tym, jak „kat z Płaszowa” eliminuje konkurencję na listach bestsellerów. Niesmaczne? Dla mnie, mało powiedziane. Czy to jeszcze można uznać za normalne? Akceptowalne w przestrzeni publicznej?
Mam wrażenie, że jakaś (kolejna) granica została przekroczona i po omawianej publikacji Czornyja już nic w książkowym świecie nie będzie takie samo. Mleko się rozlało. Wszystko, co patoliteraci wywiną później (a wywiną – tego jestem pewien) będzie ujmowane w kontekście tego właśnie przekroczenia czerwonej linii. A wiecie – robię w horrorze, jak można to określić. Widziałem niejedno, niejedno czytałem. Sam pisuję historie ponure, mroczne, często krwawe. Nigdy jednak cierpienie nie jest dla mnie – a także w przekazie moich tekstów – przyczółkiem do zabawy. Do radosnej fascynacji, jaka zdaje się cechować nie tylko samego autora powyższej, koszmarnej marketingowej akcji, ale także liczne grono jego odbiorców, z którymi Czornyj wyraźnie znajduje wspólny język. Widać to w jego licznych wypowiedziach, widać w komentarzach. Tak jego, jak i jego fanów i – obecnie – także obrońców.
Ale nawet dla większości pisarzy grozy (owszem, wyjątki się zdarzają, ale jako przykłady potwierdzające regułę) cierpienie samo w sobie, jest nie celem samym w sobie, a wyłącznie środkiem do opowiedzenia historii, ma znaczenie dla konstrukcji fabuły. Owszem, ma za zadanie szokować, przerażać, uwrażliwiać wręcz na obcowanie z tym, co przeraża. Uwypuklać je w celu odstręczenia odbiorcy, przypomnienia mu nie tyle formę samego aktu, ale bardziej jego ogólne konsekwencje. Moralne, społeczne. Rezonujące na ogół, nawet, jeśli tyczy jednostki. Stanowi – co często podnoszę w swoich wypowiedziach dotyczących pisania grozy – formę przepracowywania własnych lęków. Najbardziej zakodowanych obaw o to, ze zetknę się kiedyś z takim cierpieniem. Przelewanie go na papier ma je ujarzmiać, zaklinać w formułę fikcji. Oddalać ode mnie. Nigdy zaś nie stanowi (nie powinno stanowić) formy literackiej transgresji, w obszarze własnych pragnień, które – niemożliwe do bezkarnego urzeczywistnienia – realizowane są w ramach twórczej wyobraźni.
A u Czornyja – mam wrażenie – to się dzieje. Ale nie tylko u niego, bo i podobny problem mam – choć w mniejszym stopniu – także z Adrianem Bednarkiem, również kontrowersyjnym autorem, twórcą seryjnego mordercy Kuby Sobańskiego (o czym pisałem na łamach BadLoopus w recenzjach powieści z cyklu). Podobnie rzecz ma się z Piotrem Kościelnym, czy Przemysławem Piotrowskim. Jednak można by – w pewnym stopniu – bronić Bednarka, iż nie opisuje on postaci historycznych, ale kreuje bohatera skrzywdzonego w dzieciństwie, traumatyzowanego, który walczy z własną odmiennością, ze złem, mrokiem, jakie w nim tkwi. Także pozostali kreują głównie fikcję, nie sięgają po pierwszoosobową narrację w celu wcielenia się w opisywaną, historyczną postać. Jednak dla nich makabra, ludzkie cierpienie, przesuwanie granic tabu w zakresie tego, co i jak winno być opisane w powieściach są celem – odnoszę wrażenie – samym w sobie. Przytoczę opis najnowszej książki Piotrowskiego, który, jak mniemam, stanowi słowa samego autora:
Luis Alberto Garavito Cubillos to najstraszniejszy i najokrutniejszy seryjny morderca w historii świata. Pewnie teraz drapiecie się po głowie i mogę się założyć, że wielu z Was po raz pierwszy widzi to nazwisko. Na pewno słyszeliście jednak o Tedzie Bundym, Jeffreyu Dahmerze czy Johnie Waynie Gacym. To o nich piszą książki i robią filmy, ale nawet wszyscy oni razem wzięci wydają się zaledwie niesfornymi łobuzami przy „Bestii z Génovy”. Garavito to sadysta i pedofil oskarżony, a następnie skazany za zabicie 138 dzieci, choć niektóre szacunki sugerują, że ofiar mogło być nawet 600! Do dziś na terenie Kolumbii, Ekwadoru i Wenezueli odnajdywane są szczątki, które wiąże się z jego zbrodniczą działalnością.
To oficjalna zapowiedź powieści „LaBestia”, która Przemysław Piotrowski wyda w Wydawnictwie Czarna Owca. Podobnie, jak Czornyj, sięga on po autentyczną postać i zafascynowany jej okrucieństwem przekształca historię autentycznej postaci w czysto popkulturowy produkt. Tak wybrzmiewa powyższy opis. Na którym zarobi. Zapewne niemało, zważywszy zarówno na popularność twórcy, jak i czytelniczą chęć obcowania z makabrą, ujętą w otoczkę historii opartych na faktach. A komentarze pod zapowiedzią książki nasycone są ewidentną, niezdrową ekscytacją. A nawet – mam wrażenie – jakimś chorym podnieceniem. Owszem, przyznaję, Piotrowski nie posuwa się tak dalece, jak Czornyj ze swoją żałosną inscenizacją, mimo że podobnie sięga po historię kolejnego zbrodniarza, przekładając ją na język popkultury i reklamując jako coś tak potwornego, że czytelnicy dotychczas z takim poziomem okrucieństwa z pewnością się nie zetknęli. Ale pytanie – po co mieliby? W jakim celu?
Z ostateczną oceną „LaBestii” należy poczekać do jej premiery. Nie wiem jeszcze, jak autor zamierza podejść do tematu, jak bardzo planuje epatować okrucieństwem. Jacek Piekiełko, pisząc „Dobermana” sięgał po true crime, ale nie rozwodził się przesadnie nad szczegółowością opisów zbrodni, ale skupił bardziej na mrocznym portrecie psychologicznym. Usiłował zrozumieć zło jakie tkwiło w sprawcy, a nie lubować się w jego dokonaniach. Niby podobna tematyka, jednak skrajnie odmienne podejście do tematu. I to – moim zdaniem, różnicuje autorów powieści z gatunku. Forma, jaką przyjmują, wydźwięk dzieła, jaki oferują odbiorcy. Zresztą, Piekiełko mówił otwarcie o destrukcyjnym procesie w ramach aktu twórczego, jakiego doświadczył w ramach wpierw researchu, a później samego pisania powieści. Bo taka tematyka – chcąc nie chcąc zostawia w autorze ślad. Taka, która po pisaniu się odchorowuje, którą należy przetrawić, oczyścić się z niej. Sam tego doświadczyłem. Tego mierzenia się z lękiem, traumą, tego późniejszego przepracowywania tematu. To odczucia, które zdają się być naturalnym odruchem. Zajmując się m.in. horrorem, obcuję z wieloma twórcami grozy, często sięgającymi po podgatunek gore jako narzędzie ekspresji twórczej. I niejednokrotnie ich opinie są takie same – pisanie o takich rzeczach później się odreagowuje. To forma obnażania zła, próba uwidocznienia go w całej jego krasie, ku przestrodze.
Autor „Kata z Płaszowa” sięga po postać, którą nie cechowały żadne wyrzuty sumienia, żadne wątpliwości. I sam zdaje się być sylwetką Gotha na tyle zafascynowany, by kopiować go bynajmniej nie w ramach aktorskiej kreacji filmowej etiudy opowiadającej o złu, ale w ramach taniej, żałośnie wybrzmiewającej reklamy – czyniącej dla prawdziwego potwora swoistą, gloryfikującą jego dokonania laurkę. Bo jak inaczej mam postrzegać tę fotograficzną inscenizację, wykonaną dla podbicia sprzedaży? A co gorsza, Czornyj wyraźnie stwierdza, że nie zamierza wychodzić nigdy z roli, w która się wciela w trakcie pisania. I czy takie słowa nie są powodem do niepokoju?
I tu nie sposób nie zgodzić się z Jakubem Ćwiekiem, który na swoim fanpage’u pisze wprost „To poziom zbydlęcenia, który ciężko mi nawet skomentować”. Ma rację. Choć często nie zgadzam się z Ćwiekiem w jego radykalnych opiniach, tak tutaj muszę uznać słuszność głównego argumentu. A znam KL Płaszów, odwiedzałem go, mieszkając w Krakowie. Pamięć o tym, co miało tam miejsce wciąż jest żywa wśród Krakowian. Zresztą, ten okres historii wciąż jest obecny w społecznej pamięci, wciąż żyją ludzie będący niegdyś świadkami piekła Holocaustu. Nie zapominajmy o nich. O tym, jak oni odbierają trywializowanie tematu. Przeinaczanie go w jarmarczną, wypaczoną formę rozrywki.
Ale, jak wspomniałem na wstępie, Czornyj nie jest pierwszy. Posunął się najdalej, owszem. Ale przecież jakiś czas temu przetoczyła się przez literacki świat sprawa „Parafila”, jego autora – Bartka Rojnego oraz wydawcy wspomnianej powieści – Wydawnictwa ZNAK. Ostatecznie i autor i wydawca przeprosili za makabryczne opisy gwałtu, jakie znalazły się w książce. Jednak ani publikacja nie zniknęła z półek (przynajmniej za sprawą działań wydawniczych, prędzej za sprawą sprzedaży), ani nie przeszkadza to autorowi serwować kolejnych części. Coś się zmieniło?
Niewiele, jak widać. Ani w podejściu twórców, ani wydawców, ani – co najgorsze – czytelników.
Zresztą fetyszyzowanie makabrycznych zbrodni i epatowania nadmiernym okrucieństwem to nie jedyna bolączka patoliterackiej odmiany prozy, jaka zalewa nasz kraj. Tak, jak „Parafil” był pokłosiem całej rzeczy thrillerów o seryjnych mordercach, w których dla dotarcia do czytelnika trzeba mocniej, bardziej wiwisekcyjnie zagłębiać się w sam proces aktu zbrodni, jak „Kat z Płaszowa” stał się niestety naturalną ewolucją upopkulturowienia literatury obozowej, zmieniając ją z ważnego, historycznego świadectwa czasów zagłady w żałosne rozrywkowe medium zaspokajające najniższe społeczne instynkty, tak np. proza spod znaku „literatury erotycznej” doprowadziła do całkowitego wypaczenia tematyki i zalewu tanią, grafomańską literaturopodobną produkcją, na czele której prym wiedzie ze swoimi wątpliwymi przypadkami literackimi niejaka Blanka Lipińska, ochoczo określająca oralny gwałt (otwierający pierwszą jej książkę) rodzajem fajnego seksu, jaki niektórzy mogą lubić. Nie jest to cytat dosłowny, ale wydźwięk był właśnie taki. Trywializowanie opisu gwałtu ma wpajać (i wpaja) kobietom, że to jest ok, że ty może tego akurat nie lubisz, ale co tam, są takie, które się z tego cieszą. Serio? Pani Blanko, dla pani gwałt jest w sumie spoko? Bo to przecież tylko fantazje? A z panią to wszystko na pewno ok?
Nieważne, skoro zarabia się na tym uprzedmiotawianiu kobiet grube miliony.
I pal sześć, jak to wszystko jest napisane, w sensie warsztatowym. I u Czornyja, i u Lipińskiej, których przykłady przywołuję dla zobrazowania bardzo wyraźnej rynkowej tendencji. Ważne, jaki jest tej pisaniny wydźwięk. Jaki obraz świata ci ( i im pokrewni) autorzy budują. Czego uczą swoich odbiorców. Mimo pozornie skrajnych biegunów tematyki, jaką podejmują, świadomie przekraczają granicę, burzą tabu ale w ten najpodlejszy sposób – pożywiając się cierpieniem, przemocą, wzgardą dla szacunku wobec drugiego człowieka. Legitymizują najgorsze instynkty, wbijając rzeszom swoich czytelników, że to ok, to fajny świat, taki unurzany we krwi, w przemocy, w testosteronie zalewającym oczy i wypaczającym widzenie świata.
Przecież wszystko jest ok, prawda? Skoro hajs za sprzedaż się zgadza. A zgadza się, patrząc na listy bestsellerów i na celebryckie brylowanie autorów i autorek z kręgów tej patoliteratury.
I abyśmy się dobrze zrozumieli. Ja lubię kryminały. Thrillery. Nawet erotyki lubię. Seks nie stanowi dla mnie tematu tabu. Zbrodnia nie jest czymś, co nakazałbym ocenzurować w każdej publikacji. Jednak są granice, jest specyfika podjęcia literackiego tematu, która różnicuje odbiór. Jest w końcu przekaz finalny dzieła. Po co ten seks został opisany? Ta zbrodnia? Jaką ma formę to pierwsze i jakie znaczenie, jaki wydźwięk względem fabuły ma to drugie?
To kwintesencja problemu – ta radość, jaką czerpią patoliteraci z opisywania przemocy, makabry, z przekraczania moralnej granicy. Ich cieszy, że zaszli dalej, niż ktokolwiek przed nimi. Czują się bogami, wręcz dzierżąc rząd dusz, tych przyklaskujących im rzeszom oddanych czytelników.
A ile trzeba, by któryś z tych zapatrzonych w nich odbiorców zatracił poczucie granicy między fikcją i rzeczywistością? Ile trzeba, by zachwycił się nadmiernie okazywaną przez nich fascynacją i radością. I wcielił ich pomysły w życie?
Wydawnictwo Filia do dnia publikacji mojego felietonu nie skomentowała sprawy z Czornyjem. Sam autor – opisujący siebie na oficjalnym profilu autorskim na Facebooku: Nieulegający cenzurze skryba imaginacji często makabrycznie niecenzuralnych zdaje się zupełnie nie dostrzegać problemu, a wręcz żali się, że krytykują go na łamach Gazety Wyborczej, a wcześniej jego książkę chwalili. Tłumaczy też, że nic niestosownego w swoim zachowaniu i w samym zdjęciu nie dostrzega. Jak tłumaczy portalowi Onet: „Nie widzę związku pomiędzy wyrazem artystycznym oraz pokazaniem dojmującego trudu twórczego związanego z próbą wniknięcia w umysł psychopaty a godzeniem w pamięć ofiar Holokaustu. Fotografia jest kompletnie wyrwana z kontekstu, odnosiła się między innymi do »pisarskiej metody Stanisławskiego«, którą stosuję. To wartość sama w sobie, jaką doceniają czytelnicy„. I dalej, w tym samym wywiadzie stwierdza: „Ogromną wartością jest to, że narracja pierwszoosobowa intryguje czytelników i niesie mocny przekaz emocjonalny”.
Rzeczywiście, wystarczy przejrzeć komentarze pod problemowym zdjęciem na Instagramie autora, zarówno jego czytelników, jaki i jego samego, by dostrzec, jakim zrozumieniem problemu i empatią wszyscy się wykazując, heheszkując sobie radośnie z ilości ofiar.
A mnie nijak nie przekonuje pokrętne i śliskie tłumaczenie Czornyja, że to jego metoda pisarska, oparta na systemie Stanisławskiego. Sam często ją stosuje, wiem, z jakim obciążeniem się wiąże. I ktoś rozumiejący jej zasady nie kreowałby później takiej formy radośnie wykoślawionego marketingu.
Wydawnictwo Znak niegdyś przeprosiło – po szerokim krytycznym odzewie i tak jakby nie do końca, bo to przecież była scena wyjęta z szerszego kontekstu. I zrobiło to chyba tylko pod publikę, bo żadnego wymiernego efektu nie dało. Agora nadal ochoczo publikowała literackie wypociny Lipińskiej, nic sobie nie robiąc z faktu, w jakim świetle stawia to całą walkę o prawa kobiet, jakie sygnuje ich sztandarowy prasowy tytuł – „Gazeta Wyborcza”. Wydawnictwo Filia odpowiedziała redakcji Onetu, że zabierać głosu i zajmować stanowiska nie zamierza. Bo po co? Trzeba liczyć hajs, ocenić, ile wzrosną przez ten niespodziewany hype sprzedażowe słupki.
Sami autorzy nie odczuwają cienia skruchy (tak, odnotowane, że Rojny, wraz z wydawcą, przeprosił), nadal świetnie się bawiąc na rautach, balach czy w ramach wystąpień w śniadaniówkach, gdzie opowiadają, że oni tylko piszą to, co ludzie chcą czytać. No przecież, że to nie ich wina. Biedni oni tacy. Ja uważam wręcz, że należałoby im współczuć, za to całe poświęcenie dla narodu. Czornyjowi zwłaszcza. Ale najważniejsze, że będzie mógł otrzeć łzy banknotami z tantiemów.
A wydawcy – jak wspomniałem – siedzą cicho. I liczą, że z Excelu wszystko się zgadza. Saldo świeci na zielono, miejsc po przecinku przybywa. Konto puchnie, u twórcy, u wydawcy. Żyć, nie umierać! Tylko żal tych, którym na groby i pamięć bezczelnie dla pieniędzy napluto.
Obserwuję internetowy szum wokół sprawy Czornyja i zauważam tradycyjny, wyraźny podział na tych, którzy zaciekle go bronią (nawet, jeśli go nie czytują) i na tych, którzy w krytyce posuwają się do istnego zacietrzewienia. Nihil novi. Internet to narzędzie dla bardzo emocjonalnej ekspresji zachowań. Czasem (często) – w tych emocjach – padają ostre sformułowania. Czasem pojawiają się słowa niecenzuralne, czy obelgi. Nie brak komentarzy rzeczowych i wyważonych. Nie brak głosów, że Czornyj staje się ofiarą nieuzasadnionego (sic!) hejtu. Albo chociaż nadmiernego, niewspółmiernego do czynu ostracyzmu. Nie wiem, które z tych dwóch stwierdzeń uznaję za głupsze. Ktoś krzyczy o cenzurze, inny nie pojmuje, jak pisarz może tak wbijać szpilę innemu pisarzowi. Jeszcze inni wyzłośliwiają się na pretensjonalny wydźwięk wielu zachowań Ćwieka i zarzucają mu szukanie taniej popularności, poprzez wywoływanie shit-stormów, w celu podbicia własnej popularności. Polaryzacja postępuje, to w internecie nic nowego. I zdecydowanie coraz bardziej dysputy odbiegają od sedna problemu – gdzie jest granica twórczej ekspresji, tego, co zwyczajnie przystoi artystom, gdzie leży granica dobrego smaku i społecznej akceptacji.
Ale najbardziej zaskoczył mnie komentarz, którego autor stwierdza, że teraz niczego już prawie nie wolno, a niegdyś w reklamach występowały panie topless i nikt się nie oburzał.
I jeszcze kogokolwiek dziwi, że patoliteratura ma się nad Wisłą tak dobrze? Czytelnicy – w wymiarze ogólnym, społecznym – zatracili moralny kompas. Zatarło się u nich postrzeganie tego, co akceptowalne, a co już się staje nadużyciem.
Kiedyś czytanie literatury było zajęciem nobilitującym. Teraz, dzięki patoliteratom i ich wydawcom, coraz częściej staje się powodem do wstydu. Może warto więc zrobić z tym porządek?