„Po sezonie” Bartka Biedrzyckiego zapowiada się z początku jako parafraza debiutanckiej powieści „Poza sezonem” Jacka Ketchuma, (notabene należącej do słynnego, obrazoburczego cyklu kanibalistycznego”). Jednak autor „Zimnego światła gwiazd” nie byłby sobą, gdyby nie zagrał na nosie odbiorcom i nie zaoferował naprawdę zaskakującego plot twistu w kreowanej przez siebie fabule.
Nastawiałem się na wspomnianą parafrazę pomysłu Ketchuma i z początku mniej więcej to dostałem. Mała, zlokalizowana nad jeziorem miejscowość wypoczynkowa w typie amerykańskiej prowincji. Rodzaj tej małomiasteczkowej mieściny turystycznej, która poza szczytem sezonu zamiera i staje się na wpół senną enklawą, w której życie toczy się swoim, powolnym rytmem. Stosunkowo hermetyczna społeczność, o jasno wytyczonych zasadach, umownych, często niepisanych, ale dla każdego oczywistych normach i jawnej społecznej hierarchii wynikającej z pełnionego stanowiska, czy zawodowej roli. W tym wszystkim tajemnica zniknięć turystów, pojedynczych jednostek, bądź małych grupek, wyprawiających się w kierunku górujących na jeziorem i mieściną szczytów, by zaginąć bez wieści… Są oczywiście i przyjezdni – zblazowana, mocno wyzwolona młodzież uniwersytecka, która przybyła kontemplować walory, niekoniecznie przyrodnicze. No i jest śledczy, całkiem niczym agent Cooper z „Miasteczka Twin Peaks”. To już było? Owszem, podobny, choć niepełny zestaw elementów znajdziemy choćby u wspomnianego Ketchuma, choćby w klasycznej serii filmowej „Droga bez powrotu”. Biedrzycki zdaje się iść nie tyle utartym szlakiem co solidnie utwardzoną przez poprzedników drogą, w dodatku jeszcze starannie zalaną przez Hollywood asfaltem.
Co – paradoksalnie – pozwala mu świetnie sobie radzić w budowaniu ogólnego klimatu opowieści. I choć odczucie wtórności z początku towarzyszy nam aż nazbyt bezpośrednio, to jednak styl pisania Biedrzyckiego jest na tyle wprawny, że szybko zapominamy o powtarzalności schematu i dajemy się opowieści porwać. Bo tak naprawdę – kiedy już jesteśmy przekonani, że znamy resztę historii – bardziej interesuje nas nie tyle co autor ma do powiedzenia, ale w jaki sposób to opowie. I to ciekawa zależność – im bardziej sztampowy motyw, tym więcej zależy od umiejętności gawędziarskich twórcy. I nawet najbardziej ograny wątek fabularny można opowiedzieć ciekawie i zajmująco, jeśli tylko opowiadającemu starczy warsztatu. Mieliśmy już z tym do czynienia choćby w „Dniu wagarowicza” Roberta Ziębińskiego [recenzja TUTAJ], czy w „Ten, który stoi za plecami” Eduarda Wierkina. A jak jest w tym przypadku? Dość powiedzieć, ż Biedrzyckiemu warsztatowo niczego nie brakuje.
Mieścina jest idealnym przedstawieniem amerykańskiej prowincji. Najlepszą, jaką dotychczas znajdziemy w polskim horrorze (a przecież w podobne klimaty, jednak z mniejszym – jak by nie patrzeć – powodzeniem szedł już bardzo mocno Adam Zalewski w wielu swoich powieściach, próbował też sił na tym polu Marcin Mortka w „Miasteczku Nonestead”). I choć finalnie lokalizacja okaże się zgoła inna – nie powiem więcej, by nie zdradzać zakończenia powieści – to jednak ta prowincjonalność a’la USA jest tutaj mocno widoczna, świetnie rozpisana i naprawdę odczuwalna. I nawet gdyby Biedrzycki nie zaszalał fabularnie, gdyby na koniec (może adekwatnie jest powiedzieć – w połowie) nie wywrócił wszystkiego do góry nogami, to by – mam wrażenie – wystarczyło. Opowiedziałby bardzo klasyczną historię w hołdzie Jackowi Ketchumowi, utrzymaną miejscami w estetyce survival horroru.
Ale – jak wspomniałem na wstępie, Biedrzycki nie byłoby sobą, gdyby nie zagrał na nosie wszystkim czytelnikom i nie zaserwował solidnej niespodzianki… co do której mam mieszane uczucia.
I – by za wiele nie zdradzać z fabuły – ta zmiana jest starannie zaimplementowana, w chwili, kiedy autor decyduje się nam przed nami obnażyć, okazuje się dobrze zgrywać z całością historii, a wszystko nadal podtrzymuje wewnętrzną spójność i logikę świata przedstawionego. Jedynym „ale”, jakie się pojawia, to zwyczajnie potrzeba tego zabiegu. Czy rzeczywiście tej opowieści było to niezbędne? Owszem, w jakiś sposób historia zyskuje, ale czy bez owej zmiany, owego twistu, aż tak dużo by straciła? Na ile chęć zaskoczenia odbiorcy winna górować nad umiarkowaniem w zakresie mieszania gatunków? I w końcu – czy czytelnik, zupełnie nie przygotowany na taki twist, będzie gotów go w pełni przyswoić? Czy nie zaburzy to jego starannie kreowanego przez twórcę – wyobrażenia na temat realiów, w jakich toczy się sama opowieść? Przyznaję, że zabieg Biedrzyckiego to ruch ryzykowny i zaskakujący, który jednak mi się podoba – po głębszej analizie całości. Ale w pierwszej chwili powodował na tyle znaczący dysonans poznawczy, że odruchem negowałem jego słuszność. Przecież autor obiecywał mi – przez zgoła połowę powieść coś zupełnie innego! Bardziej w kierunku klasycznego horroru, niż niespodziewanie zaoferowanej science fiction.
To horror, ale – z uczciwości – należy zaznaczyć, że horror SF. I choć nie mam nic przeciw takiemu mieszaniu gatunków, to nie jestem w stu procentach przekonany, czy forma, w jakiej zrobił to autor jest najsłuszniejsza. Osobiście lubię wiedzieć, po jaki gatunek (czy też ich mix) sięgam. I wolę być przygotowany na nagłą zmianę gatunkowego przyszeregowania, stąd całe moje w tej kwestii malkontenctwo. W każdym innym aspekcie, to bardzo dobra powieść.
Po sezonie
Nasza ocena: - 75%
75%
Bartek Biedrzycki. Wydawnictwo IX 2021