„Power” zapowiadany była jako oryginalna, superbohaterska wariacja Netflixa. W rzeczywistości okazał się być całkiem solidną instrukcją, w jaki sposób należy połączyć wydawałoby się atrakcyjne elementy, by mógł powstać bardzo przeciętny film.
Netflix nie ma szczęścia do swoich filmowych produkcji. Te naprawdę udane można policzyć na palcach jednej ręki, za to tych przeciętnych mamy multum, na czele z mocno w ostatnich miesiącach reklamowanym “The Old Guard”. Reklama robi swoje, oglądalność jest więcej niż zadowalająca, efekt zaś taki, że platforma zaczyna się specjalizować w dostarczaniu nieskomplikowanych fabuł, w sam raz na sobotni wieczór. Teoretycznie do obejrzenia i zapomnienia, a w rzeczywistości bardziej do rozdrażnienia odbiorcy, który biorąc od uwagę netflixowe seriale, ma prawo domagać się lepszego produktu.
Takim super produktem w filmie “Power” jest nowy na rynku narkotyk, który po zażyciu daje krótką bo krótką, ale jednak namiastkę superbohaterskiej mocy. Moce mogą być różne, mogą nawet prowadzić do autodestrukcji, ale ich poczucie, czyli ów tytułowy power jest dla zażywających narkotyk skóra wartą wyprawki. Oglądamy film od momentu rzucenia na rynek większej partii towaru, a z czasem zaczyna rysować się przed nami główna intryga. Najważniejszą postacią jest tu Art grany przez Jamiego Foxxa, który prowadzi własną krucjatę przeciw producentom substancji. Do pary ma nastolatkę Robin (Dominique Fishback) o raperskich ambicjach, która diluje narkotyk. Do tej dwójki dołóżmy jeszcze policjanta Franka, granego przez Josepha Gordona-Levitta, który zasmakował w niebezpiecznej substancji i dostajemy trio, na którym opiera się fabuła. To znaczy opierałaby się, gdyby aktorzy dostali dobry scenariusz i dobre role do zagrania.
Ów scenariusz przypomina niestety poziomem ostatnie filmy Bruce’a Willisa (ktoś w ogóle kojarzy tytuły jak “Cenny ładunek”, czy “Pierwszy strzał”?), o których można powiedzieć mało dobrego. Zresztą postacie Arta i Franka wyglądają jak przerąbany na pół etatowy bohater Willisa, każdemu z dwóch panów dano trochę cech z jego postaci, które pamiętamy ze “Szklanych pułapek”, czy “Kodu Merkury”. A że podzielono te cechy na dwójkę bohaterów “Power”, to w efekcie obie postacie są niekompletne i mocno szablonowe. Rzecz jasna w kinie klasy B nie powinno nam to przeszkadzać, jednak fakt, że młoda Dominique Fishback kradnie wszystkie sceny, w których występuje z którymś z panów o czymś chyba świadczy. I chociaż aktorka jest najjaśniejszym punktem filmu, to w wielu momentach jej rola również jest na tyle irytująca, że ów blask ostatecznie przygasa.
Głównym problemem “Power” i innych produkcji Netflixa jest po prostu fakt, że są filmami klasy B, które nie wiadomo dlaczego udają filmy klasy A. Oglądając wybrane sekwencje – w tym przypadku niech nią będzie efektowna pogoń za niecodziennym bankowym złodziejem – dobrze widać ambicje twórców do stworzenia atrakcyjnego blockbustera. Ambicje jednak wyparowują nie tylko w scenariuszu (w “Power” brak ekspozycji, w której można by atrakcyjnie i logicznie zaprezentować właściwości narkotyku jest szczególnie bolesna), ale też w samej realizacji. Montaż i muzyka są tak nieszczęśliwie użyte, że odczuwamy w czasie seansu fizyczny dyskomfort. Końcowy efekt jest taki, że odnosimy wrażenie, że obejrzeliśmy film nawet już nie z Willisem, ale ze Stevenem Seagalem, tylko bez Stevena Seagala. Zastąpiło go dwóch gwiazdorów z netflixowej łapanki, którzy odbębnili robotę, zainkasowali honorarium i zniknęli w odmętach zmarnowanego, sobotniego wieczoru. Cóż, niech w końcu ruszą na całego kina, bo jeśli przyszłość planuje dla nas taki rodzaj entertainmentu, to wesoło nie będzie.
Power
Nasza ocena: - 45%
45%
Reżyseria: Henry Joost i Ariel Schulman. Obsada: Jamie Foxx, Joseph Gordon-Levitt, Dominique Fishbac i inni. Netflix 2020