„Sztandar czarnej gwiazdy” Wydawnictwo Mandioca zapowiada, jako najlepszy komiks wojenny tego roku. I coś w tym jest. Choć z portfolio wydawcy w zakresie wojennych opowieści osobiście najbardziej cenię „Ziemia, niebo, kruki” duetu Radice & Turcioni, to jednak nie sposób odmówić „Sztandarowi czarnej gwiazdy” swoistej epickości. A co za tym idzie – jakości.
Jeśli bierze się za coś nie kto inny, jak Yves Sente, to już jej dobry znak. Autor takich historii, jak „Zemsta Hrabiego Skarbka”, czy kontynuacji kultowych serii „Thorgal” i „XIII” to marka na tyle solidna, by dać kredyt zaufania, że będzie dobrze. A kiedy zwrócimy uwagę na intrygujący zarys fabuły, to nie pozostaje nic innego, jak rzucić wszystko i czytać.
Opowieść jest o tyleż epicka, co mocno osadzona w historii. I to w dwóch planach czasowych, ściśle ze sobą skorelowanych. Wpierw mamy okres walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych i moment stworzenia pierwszego Gwieździstego Sztandaru, na zlecenie samego Jerzego Waszyngtona. Okres walk niepodległościowych to także czas kwitnącego na obszarze ówczesnych Stanów niewolnictwa, kiedy czarnoskórzy Amerykanie traktowani są jak podludzie i wciąż czekają na szansę wyrwania się spod jarzma zniewolenia. W drugiej osi czasowej przeskakujemy do najmroczniejszego okresu nowożytnej Europy – II wojny światowej, w którą zaangażowały się inne wielkie mocarstwa, jak choćby Stany Zjednoczone.
I tu uwypuklona jest mocno właśnie warstwa historyczna, mocniej oparta na realizmie i prawdopodobieństwie, niż nakreślona z rozmachem, ale przerysowana wizja z okresu waszyngtońskiego. Bohaterami tej osi czasowej są czarnoskórzy amerykańscy żołnierze, którym odmawia się prawa do udziału w walce, traktując wciąż jako podrasę, niegodną zaangażowania w zwalczanie hitleryzmu, mimo, że oni chyba najboleśniej rozumieją zagrożenie płynące z ideowego rasizmu – będąc jego wielopokoleniowymi, systemowymi ofiarami.
Sente snuje opowieść o gorących głowach, które rwą się do walki, ale które – zaskakującym zbiegiem okoliczności – obarczone zostają o wiele ważniejsza misją. Ważniejszą nie tylko w kontekście historycznym, z perspektywy amerykańskiej państwowości, ale też symbolicznym – z perspektywy ich własnej, tożsamościowej, wynikającej z przynależności do społeczności afroamerykańskiej.
„Sztandar czarnej gwiazdy” to bowiem opowieść o rasizmie, który paradoksalnie uwypukla się w amerykańskiej mentalności w obrębie walki z rasistowskim przecież w genezie hitleryzmem. To opowieść o odmawianiu – w imię sprzeciwu wobec rasowej i społecznej segregacji głoszonej przez faszyzm – praw czarnoskórym obywatelom, którzy są na tyle „amerykańscy”, by wcielić ich do armii, ale by pozwolić im w niej walczyć, to już nie. Kojarzy się wydźwięk tej historii ze słynnym „Sztandarem chwały” Clinta Eastwooda, opowiadającym o walkach na Iwo Jimie i sławetnym zdjęciu zatknięcia na wyspie amerykańskiego sztandaru. Tam także pojawia się postać rasowej segregacji, kiedy rdzenny Amerykanin jest na tyle dobrym, by walczyć i ginąć dla narodowej sprawy (a nawet stać się w jej wyniku bohaterem), ale by napić się w amerykańskim barze już nie – bo jest on „tylko dla białych”.
W komiksie Sente fikcja miesza się tutaj z historią, a prowadzenie fabuły w dwóch liniach czasowych pozwala autorowi ukazać, jak niewiele się przez tak długi czas zmieniło.
Stany Zjednoczone wciąż cierpią na kompleks niewolnictwa i wciąż trawione są – w zależności od obszaru – gorączką rasowej nienawiści, co przykrywane jest często woalem nadmiernej, przesadzonej do granic poprawności politycznej. Pozostającej jednak realnie tylko fasadą, bo prawdziwych zmian mentalności, nie tylko papierowego prawodawstwa nadal w dużym stopniu nie widać.
Być może to obraz przejaskrawiony, przesadzony, wyolbrzymiony przez Sente, ale jednak nadal w ramach przyjętej konwencji pozwalający zwrócić uwagę na (niegdysiejszy, a po części wciąż obecny) problem, przy okazji zamknięty w ramach solidnej, dobrze rozpisanej opowieści wojenno – przygodowej, jakiej nie powstydziłaby się klasyka gatunku.
Historyczna jest tu grupa słynnych „obrońców skarbów” – specjalnego amerykańskiego oddziału poszukiwaczy zagrabionych przez nazistów dzieł sztuki i dóbr kulturowych, na której to kanwie Sente buduje częściowo swoją fabułę. I boleśnie prawdziwy jest mocno rasistowski obraz ówczesnych Stanów Zjednoczonych, spuentowany dobitnie przedostatnią, jednokadrową, piorunującą w wymowie planszą.
Warstwa rysunkowa – za którą odpowiedzialny jest Steve Cuzor (rysownik m.in. serii „O’Boys”, o bluesmanie Robercie Johnsonie, który wg legendy za talent do gry miał sprzedać duszę diabłu) – to przykład typowy dla współczesnych frankofonów, okraszony starannością i dużą liczbą szczegółów, które doskonale ilustrują rozpisaną przez Sente opowieść. Cuzor nie szczędzi szerokich, panoramicznych kadrów, często skupionych na plenerach wojennego teatru, co tylko dodaje całej historii pożądanej epickości.
„Sztandar czarnej gwiazdy” to ponura historia o ponurych czasach, które nie całkiem minęły i które kładą się wciąż cieniem na historii Stanów Zjednoczonych, wciąż w wielu obszarach nie potrafiących się wyzbyć własnych kompleksów i wciąż obecnych nierówności społecznych. Jednocześnie to opowieść przygodowa, poważne społeczne problemy ujmująca w dynamicznej, pełnej akcji oprawie, czyniącej ją bardziej przyswajalną, niż klasyczny, obyczajowy moralitet, jaki mógłby wielu odrzucić. Reasumując – to komiks przede wszystkim rozrywkowy, w duchu hollywoodzkich superprodukcji, luźno inspirowany prawdziwą historią, a stawiający akcent na rozmach i epickość kreacji. I jako taki, wypada świetnie.
Sztandar czarnej gwiazdy
Nasza ocena: - 85%
85%
Scenariusz: Yves Sente. Rysunki: Steve Cuzor. Tłumaczenie: Paweł Łapiński. Wydawnictwo Mandioca 2023