Gorący temat

Terapia grupowa – autoironiczny manifest twórczego kryzysu [recenzja]

„Terapia grupowa” mimo fasady autoironicznego żartu jest komiksem w znaczącym stopniu smutnym. Co plasuje go poniekąd na jednej płaszczyźnie ze znakomitymi, aczkolwiek mocno traumatycznymi dziełami Larceneta – „Raportem Brodecka” oraz (przede wszystkim) imponującym tak w formie, jak i treści, dwutomowym „Blastem”.

Dużo w „Terapii grupowej” śmiechu, dużo żartów, gagów słownych i sytuacyjnych. Ogrom żartobliwych scenek, czasem skeczy zamkniętych w pojedynczym kadrze, czasem rozłożonych starannie w kadrową sekwencję. Ale nie opuszczało mnie w trakcie lektury poczucie, że to trochę taki śmiech przez łzy, takie ukrywanie za fasadą komiksu prawdziwego cierpienia.
Komiks Larceneta to autobiograficzna, mocno autoironiczna opowieść o radzeniu sobie z twórczym kryzysem i o poszukiwaniu pomysłu na dzieło idealne. Ale już samo zdefiniowanie, czym ów idealizm miałby się charakteryzować, okazuje się autora – narratora i zarazem głównego bohatera przerastać. Piętrzy się wokół niego niemoc, wynikła z bezowocnego uganiania się za ulotną ideą arcydzieła, co potęguje w nim poczucie nieuchronnego końca artystycznej ścieżki.
Nie wiem, czy jest na świecie artysta dowolnej ze sztuk, który choć raz nie zderzył się ze ścianą własnej niemocy, z próżnym poszukiwaniem konceptu dla tworzonego dzieła, które nie byłoby finalnie karykaturą samego siebie. A w tym ujęciu udatnie dwuznaczny okazuje się tytuł, będący niczym innym, jak swoistym flirtem autora, jego mrugnięciem okiem do kolegów – artystów. Takie porozumiewawcze „wiecie, o czym mówię, bo wszyscy przechodzimy to samo. Ten komiks jest nie tylko o mnie, jest o nas wszystkich. Podejmijcie terapię grupową, razem ze mną”.

To zarazem opowieść o ciężarze sukcesu, o brzemieniu sławy, o próbie dorównania własnej, wykreowanej przez krytyków i odbiorców legendzie twórcy – geniusza, którym się autor za nic nie czuje (pomimo buńczucznych, ale jak już wspominałem, autoironicznych deklaracji).
Koresponduje w warstwie narracyjnej Larcenet i z klasykami sztuki (w sposób dosłowny, jak i w przenośni) i z najwybitniejszymi filozofami, często podważając ich tezy, ironizując na temat ich postrzegania świata, dzieła, a nawet ogólnego konceptu rzeczywistości. Niby pozornie spiera się z nimi, niby z nimi walczy, ale jednocześnie podziwia ich, oddaje swoisty, artystyczny hołd… i jednocześnie nie stara się z nimi ścigać, nie stara się im dorównać. Uznaje odmienność tworzonej przez siebie sztuki, zaliczanej wszak do komiksu – któremu odmawia się zazwyczaj miana tzw. sztuki wysokiej – z jednoczesną świadomością własnych dokonań, które z pewnością nie są powodem do artystycznego wstydu.
Bawi się Larcenet konwencją opowieści rysunkowej, by wyrazić siebie. By przez całe, trzyczęściowe dzieło próbować ująć w komiksowe ramy konkluzję, do jakiej dochodzi jego bohater dopiero w finale całości. Jaka to konkluzja – nie zdradzę. Odkryjcie ją razem z bohaterem sami, na koniec lektury.
Bardzo trudno jest napisać komedię i nie narazić się przy tym na śmieszność, na karykaturę samego siebie. Larcenetowi udaje się to głównie dlatego, że kreuje swoją opowieść z olbrzymim dystansem do swojej osoby. Począwszy od uczynienia bohaterem własnego alter ego, ale też kusząc się na olbrzymi poziom szczerości, podbudowanej solidną, autoironiczną samokrytyką. Larcenet wypada tutaj zresztą jako daleki poniekąd kuzyn Polzy Manciniego, bohatera „Blasta”. Wszak obydwaj poszukują możliwości wyrażenia siebie, wpasowania się w otaczający świat – do którego czują, że zupełnie przecież nie pasują i którego nie rozumieją. Obydwaj niejako uciekają od brzemienia własnego sukcesu, przytłoczeni nim i przerażeni konsekwencjami, jakie on niesie ze sobą. Dla obydwu w końcu ważnym element autoterapeutycznym jest kontemplowanie sztuki dla samej idei kontemplacji, wyzwolonej z okowów dogmatu, określników wartości. Dla nich sztuka jest sztuką, jeśli wzbudza emocje, jeśli porusza człowieka. Tyle wystarczy.

Już niezwykle sugestywna okazuje się okładka albumu. Ta ciążąca nad biednym, skupionym rysownikiem czarna chmura naskalnych rysunków mamutów włochatych symbolizuje ciążące nad każdym współczesnym twórcą brzemię znamienitych poprzedników, brzemię całego dotychczasowego dorobku kulturowego, z którym – chcąc nie chcąc – każdy artysta w jakimś stopniu jest porównywany. Bo zawsze tworzy w jego cieniu, czy to rozwijając dotychczas obowiązujące trendy, czy odcinając się od nich, próbuje wykreować nowatorskie, niezależne. Abnegacja względem dotychczasowego kulturowego dorobku jest zarazem pośrednio akceptacją jego wartości. Poprzez chęć zmiany wskazuje artysta podświadome uznanie. Wszak walczy z artystycznym dogmatem, próbuje naruszyć jego podstawy, mając pełnię świadomości jego dotychczasowego, jeśli nawet przeminionego już znaczenia dla całego świata sztuki!

Graficznie to imponujący pokaz możliwości, a co za tym idzie – epicki przegląd możliwych komiksowych stylów i konwencji. Polemizuje tutaj Larcenet z klasycznym, prasowym komiksem „paskowym”, odnosi się do przebrzmiałego już kulturowo, zdewaluowanego i przewartościowanego westernu, przywołuje rosnącą w siłę mangę, czy też ironizuje bezlitośnie nt. niesłabnącej (a wręcz przeciwnie) popularności komiksu superbohaterskiego… A jednocześnie ani na moment nie traci własnego, oryginalnego sznytu. Owszem, jest tutaj Larcenet bardziej „cartoonowy”, niż miało to miejsce czy w „Raporcie Brodecka”, czy w „Blaście”, ale nawet fizjonomia głównej postaci przywodzi na myśl wspomnianego już Polzę z drugiego tytułu, a i niektóre kadry ukazują graficzny styl, tę charakterystyczną kreskę, po jakiej już można Larceneta rozpoznać, jaka stała się niejako jego stylem rozpoznawczym. Od siebie dodam, że trzon komiksowej strony graficznej nieco kojarzy mi się z naszym graficznym wirtuozem, Tadeuszem Baranowskim. Podobna plastyczność i zabawa przerysowaniem formy. Podobna cięta ironia, kamuflująca dużo poważniejsze obserwacje rzeczywistości i adekwatny do niej komentarz. I owszem, jest Baranowski w wydźwięku zdecydowanie lżejszy, bardziej „dziecięcy” (jako że i docelowa grupa jest przecież inna), ale jednak da się dostrzec pewne stylistyczne podobieństwa. Co niewątpliwie poczytuję na plus, poprzez korzystne, nostalgiczne skojarzenia. Jako czterdziestoletni fan komiksów Baranowskiego z przyjemnością odkrywam w materiale rodem z drugiego końca Europy podobną w formie zabawę z rysunkiem, który nie traci przez to siły wyrazu, ani znaczeniowej wagi, a wręcz ją zyskuje, bo odkrywana warstwa po warstwie „Terapia grupowa” tylko z wierzchu, w powierzchownym sztafażu okazuje się tylko celną komedią. A pod nią to już bardzo interesujący, chociaż nie tak dobrodusznie zabawny obraz artysty w kryzysie, który obśmiewając własną niedolę, własną niemoc próbuje powiedzieć coś ważnego. O sobie samym, o rysowaniu komiksów, o tworzeniu sztuki w ogóle. Ale też o spełnianiu oczekiwań ogółu, o ściganiu się z tymi oczekiwaniami i o przekornym pragnieniu ucieczki od nich, by móc realizować siebie i sobie bliskie cele.
„Terapia grupowa” nie jest komiksem, który czyta się „na raz”, który pochłania się ciągiem od deski do deski za pojedynczym posiedzeniem. To album, który należy sobie dawkować, po kilka, przesyconych treścią, słowem stron. Jeśli i w „Raporcie Brodecka” i w „Blaście” słowo było tylko uzupełnieniem obrazu, swoistym dopełnieniem wymownych, ekspresyjnych kadrów, tak tutaj okazuje się równorzędnym wyznacznikiem treści, w równym stopniu, co obraz. Dopiero w ścisłej korelacji słowo – rysunek całość nabiera odpowiedniego wydźwięku.

Czy to jeden z ciekawszych tytułów roku? Z całą pewnością. Czy to najlepszy komiks w portfolio Manu Larceneta? Tutaj – zważywszy choćby na gatunkowy ciężar, mimo wszystko wymieniłbym depresyjnym mroczny, traumatyzujący „Blast”. Co nie zmienia faktu, że „Terapia grupowa” pozostaje komiksem znakomitym. Tytułem, który nie tylko stanowi interesującą, humorystyczną, mocno tragikomiczną odskocznię od dotychczasowej twórczości Larceneta, ale jednocześnie ukazuje ogrom jego talentu i umiejętności kreacyjnych oraz balansowania na styku różnorakich stylów tak fabularnych, jak i graficznych. Dzieło, zdecydowanie warte uwagi. Kto przegapił, powinien się wstydzić.

Terapia grupowa

Nasza ocena: - 100%

100%

Manu Larcenet. Tłumaczenie: Paweł Łapiński. Wydawnictwo Mandioca 2024

User Rating: Be the first one !

Mariusz Wojteczek

Rrocznik '82. Kiedyś Krakus z przypadku, teraz Białostoczanin, z wyboru. Redaktor portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w Grabarzu Polskim, Okolicy Strachu, Bramie, Histerii oraz w antologiach, jak „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4”, „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”, „Żertwa”, „The best of Histeria”, „Zwierzozwierz” i „Wszystkie kręgi piekła”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. Wydał autorskie zbiory opowiadań: „Ballady morderców” (Phantom Books 2018) oraz „Dreszcze” (Wydawnictwo IX 2021) oraz powieść „Ćmy i ludzie” (Wydawnictwo IX 2022). Pracuje nad kilkoma innymi projektami (które być może nigdy nie doczekają się ukończenia). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie Martynie oraz popkulturze – w takiej właśnie kolejności.

Zobacz także

Siberia 56. Wydanie zbiorcze – kosmiczny strach w okowach lodu [recenzja]

Christophe Bec to scenarzysta znany w Polsce choćby z interesującej serii „Mroczna otchłań”, czy – …

Leave a Reply