„Strychnica” to powieść z gatunkowego pogranicza, zawierająca w sobie i klasyczną grozę, i dark fantasy i pokaźną szczyptę mrocznej baśni, w dodatku mocno zakotwiczonej w typowo irlandzki legendarz. Co ważne, taka gatunkowa mieszanka tylko wychodzi powieści Marka Zychli na dobre.
„Strychnicę” cechuje nie tylko zagadkowy tytuł – adekwatnie wyjaśniony w tekście – ale też bardzo silne osadzenie w wykorzystanej lokalnej scenografii. Można śmiało orzec, że poza Irlandią ta historia zdarzyć by się nie mogła. Ale równie ważne, co miejsce akcji są jej bohaterowie. A postawienie znaczącego akcentu nie tylko na europejskich imigrantów – wolontariuszy, ale też (a może nawet najbardziej) na niepełnosprawnych rezydentów domu opieki okazuje się najmocniejszym elementem tej książki.
Niepełnosprawni lekko nie mają ani w życiu, ani w popkulturze. Zwykle marginalizowani, osadzani co najwyżej w rolach epizodycznych, zepchnięci na margines. Występujący jako elementy tła, a co najwyżej, jeśli osadzeni w roli głównej, to przy uwypukleniu ich niepełnosprawności mającej stanowić całościową ich definicję i być głównym nośnikiem fabuły, w zakresie właśnie ich niepełności, ujmowanej w formę braku. Braku kładącego się cieniem na otoczeniu i współbohaterach.
A Marek Zychla podjął temat skrajnie inaczej. Nie tylko z szacunkiem. On akcentuje intelektualną niepełnosprawność nie tyle jako ułomność sensu stricto, ile bardziej odmienność, która jednak sama w sobie nijak nie obniża ich społecznego wartościowania. Wskazuje na to choćby relacja Barta z podopiecznymi. On traktuje ich jako równych sobie, nie patrzy na nich z góry, z pobłażaniem, czy – nie daj Boże – pogardą. A za to oni odwdzięczają się mu adekwatnym traktowaniem, gotowością do współpracy, umożliwieniem wprawnej kooperacji.
Niepełnosprawni w powieści okazują się zresztą nie tyle jednostkami słabszymi, bardziej bezradnymi, niż ich opiekunowie. Wręcz przeciwnie – w toku opowiadanej historii okazuje się, że owa niepełnosprawność jest tylko fasadą, za którą kryją się rzeczywiści, ale i na wpół mityczni bohaterowie. A ci, którzy się nimi opiekują? Pozornie pełnosprawni, aktywni, zaradni, obnażają przed nami swoje wnętrza i prawda o nich okazuje się zgoła inna. Ale to, co powszechnie zwykliśmy brać za słabość, za ułomność, staje się w snutej przez Zychlę mrocznej balladzie wartością dodaną, przymiotem, dającym w finalnej potyczce ze złem prawdziwą siłę i moc zdolną pokonać przeciwności.
I to bardzo ciekawy zabieg, skupiający soczewkę uwagi po równo na rezydentach ośrodka, oraz na ich opiekunach, w odpowiedniej chwili nie tylko akcentując istniejące między nimi różnice, ale wręcz zamieniając ich rolami. A to prowadzi do klasycznej dla baśniowych opowieści puenty – że ocenianie powierzchowne, po pozorach, może okazać się bardzo mylne. Jeśli nie zajrzymy w głąb, nie dostrzeżemy prawdy.
Wspaniale rozgrywa Zychla standardowe klisze, kreując swoich bohaterów. Wpierw przedstawiając rezydentów, obnaża ich przymioty, określa ich odmienność, nie czyniąc z nich jednocześnie jarmarcznych dziwadeł, ale pokazując, że ich odmienne spojrzenie na świat nie musi być gorsze, bardziej błędne. Oni widzą inaczej. A może widzą też więcej? Może dostrzegają rzeczy, które nam są niedostępne? Może ich – w naszym rozumieniu postrzegana – ułomność, niepełnosprawność, jest tak naprawdę ich siłą, ich supermocą dostrzegania warstw rzeczywistości, jakie dla nas, w naszym „normalnościowym” zaślepieniu zwyczajnie przegapiamy? Może ich odmienność po prostu czyni ich wrażliwszymi na otoczenie, którego my w naszym codziennym zabieganiu już zauważać w pełni nie potrafimy?
Prezentacja wolontariuszy także umożliwia autorowi odsłonięcie licznych tajemnic i pokazanie, że fasadowe, pierwsze wrażenie może bardzo odbiegać od prawdy. Owszem, gra tutaj Zychla kliszą, aż do bólu oczywistą, choćby w prezentacji wioskowego pochodzenia Bartka. Jednak takie prowincjonalne spojrzenie na świat nadal często pokutuje, a tutaj – choćby nawet przejaskrawione – stanowi zabieg świadomy, starannie wkalkulowany. Na potrzeby opowieści autor uwypukla wiejską prowincjonalność, by podkreślić, że pochodzenie nie determinuje niczego, że nawet najbardziej „stracona pozycja” wyjściowa o niczym nie przesądza, a ci „prości w pochodzeniu” (w powierzchownym mniemaniu), mogą okazać się niezwykli, mogą stać się bohaterami. Poznając kolejno postaci „Strychnicy” powoli, strona po stronie uczymy się, że nie ma ludzi lepszych i gorszych w znaczeniu zwyczajowego wartościowania, że każdy ma w sobie i dziwność i odmienność i płynącą z nich wartość, która dopiero musi zyskać przestrzeń i czas, by być właściwie spożytkowana, wykorzystana, czy w ogóle ujawniona.
Bardzo mocno – jak wspomniałem – osadzona jest fabuła „Strychnicy” w irlandzkim legendarzu. Pojawią się więc adekwatne i dla baśniowej i dla horrorowej estetyki wiedźmy, czary i miejsca tajemne, magiczne, nawiedzone. Zabytkowy ośrodek przywodzi na myśl koncepcję klasycznego nawiedzonego domu, kryjącego w sobie nie tylko cienie przeszłości i dawnych zbrodni, ale też nawet bramy do innych światów. Mocno wybrzmiewa tutaj tragizm irlandzkiej historii, choćby koszmaru tamtejszego Wielkiego głodu, An Gorta Mór, za którego odpowiedzialność spada na okupujących w owym czasie Zieloną Wyspę Brytyjczyków. Widać więc, że Zychla, samemu będąc imigrantem, mocno stara się wejść w irlandzką historię, kulturę, tożsamość. Nauczyć się jej, poznać, zrozumieć – co bezpośrednio przekłada się na ogólne brzmienie jego prozy. Tej konkretnej powieści przynajmniej, choć już przecież we wcześniejszych książkach Zychli (np. „Sitko”, „IOR”) naleciałości irlandzkiej kultury i mitologii były aż nadto widoczne, za każdym razem filtrowane jednak przez wrażliwość imigranta, człowieka z zewnątrz.
„Strychnica” opiera się, owszem, na klasycznym ujęciu mitu, zawierającym i pradawnego króla i niegdysiejszą zdradę i klątwę z tego wynikającą, która kładzie się cieniem na kolejnych wiekach, a zdjąć ją mogą jedynie jednostki wybrane, posiadające adekwatne dla owej misji przymioty. Jest to jednocześnie umiejętna transformacja mitu na opowieść bardziej współczesną, zahaczającą o literacką grozę i lokalną baśniowość, która jest jednak już na tyle rozpowszechniona, spopularyzowana w popkulturze, że kod kulturowy irlandzkiej mitologii stał się rozpoznawalny i czytelny także dla odbiorcy spoza tamtejszego kręgu kulturowego. Śmiało więc miesza Zychla wspomniana mitologię, europejskie klisze pochodzeniowe i opowieści o nawiedzonych miejscach nękanych przez duchy przeszłości, by zaserwować wspaniałą, czasem straszną, czasem wzruszającą, czasem ujmującą rozmachem opowieść o niepełnosprawności, którą śmiało określić możemy „sprawnością inaczej”.
To nie pierwszy raz, kiedy sięga Zychla po intelektualną niepełnosprawność do konstruowania historii. Podobnie przecież było choćby w „Przesmyku”, gdzie oddał autor głos osobie cierpiącej na schizofrenię i pokazał niejako jej sposób widzenia świata. Tutaj sięga po nieco inne zabiegi, mające uwrażliwić nas, odbiorców na postrzeganie osób niepełnosprawnych intelektualnie w sposób mniej tendencyjny, mniej oceniający, a nawet mniej litościwie – pogardliwy, bowiem to, że są inni, że może w pewnych aspektach ograniczonej samodzielności wymagają naszej pomocy i opieki, nijak nie czyni ich gorszymi. A czasem – wręcz przeciwnie.
Nie sposób nie wspomnieć tutaj o oczywistych skojarzeniach – sugerowanych już niejako przez ujmującą graficznie i świetnie pasująca do fabuły okładkę autorstwa Dawida Boldysa. Kłania się nam tutaj wyraźnie bestsellerowe „Stranger Things” – i to nie tylko w warstwie ilustracyjnej, sceneryjnej ze światem ukrytym poza naszym, pod naszym (zaburzenia kierunku w przestrzeni po przekroczeniu granicy światów). Także przekaz fabularny zdaje się korespondować z wydźwiękiem kultowego serialu. Tam także odmienność pozornie ujmowana za wadę, za ułomność okazywała się siłą, przymiotem bohaterów. A najsłabsi, najbardziej wyalienowani w społeczności, byli zdolni udźwignąć na swoich barkach ciężar ratowania świata. Oczywiście sama opowieść różni się w szczegółach. Jak wspomniałem, Zychla opiera się na irlandzkiej mitologii, na ogólnej osnowie baśniowości, kiedy „Stranger Things” bazuje bardziej na koncepcji teorii spiskowych i science fiction. Jednak konstrukcyjny trzon pozostaje tożsamy dla obydwu popkulturowych dzieł.
„Strychnica” to wspaniała powieść. Być może uproszczona w warstwie językowej, względem poprzedzającej ją, z pewnością bardziej hermetycznej „Bezmiłości”, jednak nadal stanowiąca przykład starannie przemyślanej i z pełną świadomością konstruowanej prozy, która oprócz określonej fabularnie opowieści zamierza przemycić pomiędzy wierszami adekwatny, znaczący społecznie przekaz. Próbuje autor zmienić nasze postrzeganie niepełnosprawności, ubierając problem w osnowę horrorowo – baśniowej historii. I moim zdaniem z powodzeniem mu się to udaje.
A za językowym uproszczeniem nie idzie też z pewnością uproszczenie fabularne, bo cała historia jest bardzo złożona, niczym mozaika, której całokształt i misterność dostrzec możemy dopiero, doczekawszy finału, gdzie wszystkie pozornie przypadkowe elementy zaczynają wskakiwać na swoje miejsce. Może jedynym zarzutem, jaki dałoby się sformułować, jest to, że autor tak dogłębnie stara się w zakończeniu każdy element dopowiedzieć i wyjaśnić? Jednak taki brak niedopowiedzeń dla jednych będzie stanowić wadę, dla innych uczyni lekturę czytelniejszą, strawniejszą, bardziej zrozumiałą. Wszystko więc, w ocenie, zależy od subiektywnego punktu widzenia, ale też czytelniczej erudycji. Ale to musicie ocenić już sami, po lekturze, do której zdecydowanie zachęcam.
Strychnica
Nasza ocena: - 95%
95%
Marek Zychla. Wydawnictwo Mięta 2024