Gorący temat

Tokyo Vice, sezon 1 – outsider kontra yakuza [recenzja]

Wkraczające z przytupem na rodzimy rynek HBO Max może kusić część widzów możliwością oglądania filmowych hitów wytwórni Warner Bros zaledwie 45 dni po ich kinowych premierach, ale dla wielu równie istotną, jeśli nie ważniejszą rzeczą będą produkowane na jego zlecenie jakościowe seriale. „Tokyo Vice” jest tego doskonałym przykładem.

Historia jaką poznajemy w telewizyjnym show zainspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami z udziałem amerykańskiego dziennikarza, Jake’a Adelsteina (które sam zainteresowany opisał zresztą w wydanej w naszym kraju książce „Tokyo Vice. Sekrety japońskiego półświatka”), który nie tylko zdołał znaleźć zatrudnienie w najpoczytniejszym z tokijskich dzienników, ale również stał się jedną z osób które pomogły wytropić dziesiątki przestępstw w Japonii, w tym tych które ostatecznie zmusiły rząd do rozległych prawnych reform – związanych z handlem ludźmi. Adelstein stał się w pewnym momencie jednym z celów yakuzy, a życie jego i jego bliskich wisiało na włosku.

Już sam fabularny szkielet jaki podtrzymuje „Tokyo Vice”, jest więc niezwykle solidnym materiałem na to, by móc spodziewać się pasjonującej, kryminalno-sensacyjnej historii. I cóż tu kryć, obietnica jaką „Tokyo Vice” składa w tak zgrubnym szkicu zostaje tu dotrzymana – choć przynajmniej początkowo, nie obywa się bez pewnych turbulencji.

Podobnie jak i w stanowiącej podstawę dla całości książce, centralną postacią serialu pozostaje Jake Adelstein, reporter który podejmując zatrudnienie w „Yomiuri”, nie tylko musi mierzyć się ze społecznym ostracyzmem i zupełnie różną od zachodniej kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni, ale i jako Gaijin, osoba z zewnątrz, podwójnie pracować na szacunek swoich kolegów i przełożonych. Dla prawdziwie zdeterminowanych jednak, nie ma przeszkód które byłyby nie do pokonania – błąd po błędzie, jeden artykuł po drugim, młody reporter wspina się po zawodowej drabinie, by z biegiem czasu zostać wplątanym w wewnętrzne współzależności rządzące japońską przestępczością zorganizowaną, a swoje teksty wysyłać na pierwszą stronę gazety. Każdy kolejny krok w głąb świata wątpliwych moralnie interesów, to jednak coraz mniejsza szansa, że można się z niego bez szwanku wydostać.

Choć jako słowo się rzekło, perspektywa decydująca o odbiorze całości jak i filtrze, w którym skąpaną w neonowych światłach stolicę Japonii będziemy wraz kolejnymi odcinkami „Tokyo Vice” poznawać, należy do samego Adelsteina, serial HBO nie ogranicza się tylko do niej. Całość wydarzeń jest tu uzupełniona o fabularne wątki przedstawione z punktu widzenia ekskluzywnej dziewczyny do towarzystwa pracującej w jednym z nocnych klubów, Samanthy oraz wspinającego się po szczeblach kariery w yakuzie młodego Sato. O ile wszystkie te i kilka pomniejszych historii pozostają ze sobą dość mocno powiązane, to właśnie rozbudowanie serialu o poboczne, mające jednak wiele do powiedzenia postacie jest dokładnie tym, co w wielu wypadkach ubogaca niezłą, choć mogącą jawić się jako nieco standardowo zaczepioną o schemat „od zera do bohatera”, podstawową historię – i to nawet jeżeli początkowo, takie rozczłonkowanie scenariusza wprowadza odczuwalny chaos.

„Tokyo Vice” za cel stawia sobie bowiem odwzorowanie japońskich realiów nieco bardziej detalicznie niż ograniczająca się do kolorowych scenografii otoczka, jaką zwykliśmy oglądać w amerykańskich produkcjach, a co za tym idzie, w pierwszych odcinkach nasza uwaga zostaje nie tylko podzielona na osobne, niekoniecznie oferujące wprowadzenie od A do Z wątki ale i zaatakowana emanującym z ekranu poczuciem obcowania z czymś całkowicie różnym od naszej europejskiej codzienności. Kiedy wydaje się jednak, że będziemy skazani na samodzielne sklejanie z takiej mozaiki produkcji mogącej przynosić satysfakcję, jeszcze przed połową sezonu, „Tokyo Vice” ewidentnie nabiera drugiego wdechu.  Wtedy też, kiedy Jake Adelstein etap aklimatyzacji zamienia na nawiązywanie coraz to bliższych więzi z pozostałymi bohaterami, emocjonalna stawka całości zauważalnie rośnie, a drugi plan doskonale zarysowuje odpowiednie tło dla nabierających rozpędu kluczowych wydarzeń.

„Tokyo Vice” potrafi więc zaangażować historią samą w sobie, ale warto zauważyć również, że realizacja to podobnie wysoka półka. Fantastycznie prezentująca się w zasadzie w każdym ujęciu stolica, która sprawi że za premierę serialu z wielkim prawdopodobieństwem podziękują biura podróży to jedno, ale świetną robotę wykonuje tu zaangażowana obsada. Ciężko wyróżnić tu kogokolwiek z osobna, bo zarówno pełen młodzieńczej zuchwałości i bezczelności, ale bezsprzecznie wzbudzający sympatię Ansel Elgort, charakterna Rachel Keller czy targany wewnętrznymi wątpliwościami Shô Kasamatsu działają tu jak jeden organizm, jeszcze dodatkowo wspomagany przez jak zawsze kapitalnego, znanego z hollywoodzkich superprodukcji pokroju „Incepcji” Kena Watanabe.

Wyłania się z tego wszystkiego obraz serialu niewątpliwie udanego – i tak jest w istocie. „Tokyo Vice” to nie tylko utrzymane w dobrym tempie i wypełnione ciekawymi charakterami połączenie sensacji, kryminału i thrillera, ale też wyraźnie separująca go od innych podobnych produkcji, możliwość wybrania się na swoistą wycieczkę krajoznawczą po Japonii. Taką, w której zdecydowanie warto wziąć udział.

Foto © HBO MAX

Tokyo Vice

Nasza ocena: - 85%

85%

Twórca: J. T. Rogers. Obsada: Ansel Elgort, Rachel Keller, Ken Watanabe i inni. USA, 2022.

User Rating: Be the first one !

Maciej Bachorski

Pasjonat staroszkolnych horrorów science fiction w stylu "Obcego", "Cosia" czy "Ukrytego Wymiaru", rockowej/metalowej muzyki i przyzwoitej (znaczy, nie tylko single malt) whisky. Pisywał dla "Playboya", "PIXELA", czy "Wiedzy i Życia", a obecnie współpracuje z "Nową Fantastyką", "CD-Action" i "Netfilmem".

Zobacz także

Infamia – romska etiuda o dorastaniu na pograniczu dwóch kultur [recenzja]

Bardzo kusi, by określić Netflixową „Infamię” romską wersją Szekspirowskiego „Romea i Julii”. Kusi, ale chyba …

Leave a Reply