„W lesie dziś nie zaśnie nikt” to jedna z pierwszych ( po „Sali samobójców. Hejterze” Jana Komasy) filmowych ofiar obowiązującej kwarantanny, która zmusza twórców i dystrybutorów do szybkiego przenoszenia swoich nowych produkcji z zamkniętych kin na platformy streamingowe.
Cóż, z pewnością – obserwując social media – w przypadku pierwszego polskiego slashera ruch ten okazuje się być korzystny dla popularności produkcji, bowiem widać po komentarzach na Facebooku, że obejrzała już ten film pokaźna liczba osób… I – jak to zwykle bywa – jedni wznoszą peany zachwytu, inni mieszają film z błotem.
A my, z recenzenckiego obowiązku (i z zamiłowania do horrorów) też obejrzeliśmy i… podzielamy – połowicznie – obydwa stanowiska. Bo jest pod pewnymi względami źle, pod innymi dobrze. I ocena tym samym tez wychodzi taka pół na pół…
„W lesie dziś nie zaśnie nikt” miał być w zamyśle twórców z jednej strony pastiszem slasherów, z drugiej swoistym hołdem dla klasycznego kina grozy. Odwołań, zapożyczeń, , ukłonów w stronę kultowych tytułów mamy tu zatrzęsienie. Czasem nawet pojawiają się sceny odwzorowywane jota w jotę (np. „Droga bez powrotu”).
Towarzystwo jest – jak to w slasherach zwykle bywa – odpowiednio zróżnicowane, od nerda – komputerowca i fana horrorów, poprzez mięśniaka, dalej geja ( w dzisiejszych czasach, wiadomo, mus) i superlaskę z dość frywolnym podejściem do cnoty. I to towarzystwo oczywiście musi trafić na odludzie, musi stracić możliwość kontaktu ze światem – sprytny ruch scenarzysty, wysłać dzieciaki uzależnione od komputerów na obóz w lesie z zakazem komórek – no i oczywiście musi ich ktoś zacząć eksterminować.
Próżno szukać to oryginalności, jednak w zamyśle tego filmu nie leżała oryginalność właśnie, a granie na schematach, z ciągłym mruganiem okiem do odbiorcy.
I to się udało, nie powiem. Widać znajomość gatunku, widać zamiłowanie dla klasycznych dzieł slasherowego kina. Widać umiejętności reżysera w kreowaniu zgrabnego gatunkowego pastiszu.
Aktorzy radzą sobie nad podziw dobrze. Pomijam już stojącą na bardzo wysokim poziomie „starą gwardię” ( Mecwaldowski jako kierownik obozu – mistrz, tak samo Lubaszenko w roli nieudolnego policjanta), ale młode pokolenie też gra co najmniej dobrze. Kilka scen jest znakomitych ( Wieniawa – Narkiewicz z Michałem Lupą w piwnicy). Te wszystkie elementy grają na korzyść filmu i zdecydowanie podnoszą ocenę.
To co ją zaniża – i to drastycznie – to brak scenariusza.
Serio, tu naprawdę jest tyle dziur, poszatkowanych wątków i fabularnych bezsensów, że tylko pozostaje się łapać za głowę w trakcie seansu.
Pomysł wyjściowy jest świetny, choć banalnie prosty. Jednak im dalej, tym bardziej obnaża się niemoc scenarzystów w rozpisaniu owego pomysłu na logiczny ciąg przyczynowo – skutkowy. Przez to film okazuje się zlepkiem mniej lub bardziej udanych scen, nawiązujących do klasyki, ale też czasem zapożyczających się nie tam, gdzie trzeba ( Venom? Serio), a całość sprawia, że poczucie sensu pod koniec seansu kuli się gdzieś w kącie pokoju i cicho popłakuje.
By rzucić kilka przykładów, to przywołam postać Listonosza. Pal licho, że jakoś przeżył, pal licho, że dorobili mu metalowe nóżki. Ale co? Nikt się nie zainteresował, jak je stracił? A on sam został w lesie, zamieszkał tam i czeka? Kolejny przykład wątku, który jest dorzucony na siłę to motyw księdza. Ok, zaczyna się interesująco, przywołuje na myśl „Pulp fiction”, ale urywa się, zanim na dobre rozkręci, przez co pasuje jak przysłowiowy kwiatek do kożucha.
W kwestii scenariuszowych nielogiczności, to zapytam znów o Listonosza / Smolarza. Skąd niby zna tak dokładnie historię chłopców? No właśnie…
Takich nieścisłości jest więcej. Całość historii nie jest liniowa, nie wiedzie od punktu A do punktu B, nawet po boleśnie tendencyjnej prostej – jak to w slasherach bywa. To przyjąłbym z pokorą, bowiem tego właśnie oczekiwałem. Jako pastisz horrorów film mógł sprawdzić się znakomicie, przecież miał a) potencjał, b) pomysł c) dobrą grę aktorską, d) kilka niezłych i kilka znakomitych scen. To, co go pogrąża to brak spójności pomiędzy kolejnymi kadrami i duże zagubienie autorów w trakcie pisania scenariusza. Wg mnie twórcy tak bardzo skupili się na kreowaniu odniesień i nawiązań, że zupełnie zapomnieli o wewnętrznej spójności fabuły. I powstał taki ni to śmieszny, ni to straszny, a z pewnością pokraczny filmik, który mógł być znakomitym przykładem kina B-klasy, kiczowatego, pastiszowego slashera, nad podziw umiejętnie zrealizowanego, a okazał się co najwyżej teledyskowym zlepkiem scen, który radzi sobie świetnie w trailerze, ale już niekoniecznie rozwinięty do pełnometrażowego filmu.
A szkoda, bo widać, że twórcy mieli zapał, pomysł, potencjał i umiejętności na zrobienie fajnego, rozrywkowego, pulpowego kina, a potknęli się o własne chęci, zapomniawszy, że zawsze najważniejsza jest opowiadana historia.
Foto © Next Film
W lesie dziś nie zaśnie nikt
Nasza ocena: - 50%
50%
Reżyseria: Bartosz M. Kowalski. Występują: Julia Wieniawa, Gabriela Muskała, Wiktoria Gąsiewska i inni. Netflix 2020