Od “W strefie wojny” Netflix zaczął swój ambitny filmowo 2021 rok. Czy ten thriller wojenny z elementami science-fiction to filmowa petarda, czy raczej typowy netflixowy kapiszon?
Prawda jest taka, że im więcej dni mija od premiery “W strefie wojny”, tym ma się mniejszą ochotę by coś o filmie napisać. Dlaczego? Ponieważ to zwyczajny, pełnometrażowy średniak, w których, o zgrozo, Netflix specjalizuje się od dłuższego czasu. To film, którego oglądanie można spokojnie przerwać gdzieś w dwóch trzecich seansu, bo akurat ma się coś ważniejszego do roboty i bez większych emocji po paru godzinach wrócić do oglądania.
Rozgoryczenie jest tym większe, że mniej więcej do połowy “W strefie wojny” ogląda się naprawdę nieźle. Zawiązanie fabuły jest obiecujące – Harp, żołnierz i zarazem pilot drona odmawia wykonania rozkazu, po czym z jego winy giną dwaj amerykańscy żołnierze. Z perspektywy głównego bohatera cała sytuacja wyglądała jednak inaczej i jest on przekonany, że w rzeczywistości dzięki swojej decyzji zdołał ocalić resztę oddziału, liczącego około trzydziestu ludzi. Za niesubordynację zostaje przeniesiony do stacjonarnej placówki w zdemilitaryzowanej strefie w centrum Ukrainy, gdzie ma doświadczyć działań wojennych bezpośrednio, a nie przed ekranem komputera.
A właśnie, fabuła toczy się w niedalekiej przyszłości, w której wciąż trwa konflikt między Rosją a Ukrainą i to coraz bardziej intensywny. Gdzieś tam na zaanektowanym przez rosyjskie mocarstwo terenie hula watażka Wiktor Koval, którego celem jest zdobycie kodów do dawnych rosyjskich głowic nuklearnych, w pełni funkcjonalnych i ukrytych w nieznanym miejscu na Ukrainie. Jeśli Koval je przejmie, może rozpętać się trzecia wojna światowa. Kto może temu zapobiec? Para amerykańskich żołnierzy, czyli Harp, żółtodziób od dronów i Leo, doświadczony żołnierski wyga. Jak się dość szybko okazuje, Leo nie jest człowiekiem tylko maszyną, czy raczej cudem militarnej biotechnologii, sztucznym człowiekiem, który potrafi odczuwać, działać i planować. Idealny wojskowy produkt w sam raz na straceńczą misję.
Ten kontrast między ludzkim żółtodziobem, a biomechanicznym profesjonalistą całkiem nieźle wybrzmiewa niemal przez cały film. Maszynę gra tutaj Anthony Mackie znany najbardziej z roli Falcona w filmach z Marvel Cinematic Universe i co istotne, ma tu dużo więcej do zagrania niż w komiksowych ekranizacjach. Mackie w roli Leo potrafi być zarazem przekonujący i charyzmatyczny, jednak do czasu, ponieważ rolę psują mu złośliwi scenarzyści, którzy postanowili zrobić z tego wojennego, kiedy trzeba widowiskowego, ale jednak w dużym stopniu kameralnego filmu wariację na temat “Terminatora”. Co wyszło im niestety bez polotu, a wręcz topornie. Szkoda.
Pewne pretensje można mieć także do Damsona Idrisa odgrywającego rolę Harpa, który przez cały seans jest niezmiennie nijaki, ale w jakimś stopniu ta beznamiętna postać wymagała od aktora takiego rodzaju gry. Nie miał za bardzo czym błysnąć Michael Kelly, który szuka dla siebie miejsca w filmowym świecie po zakończeniu House of Cards”. Za to przyjemnością patrzyło się na Emily Beecham, która grała tutaj ukraiński kontakt Leo i miała okazję do zaprezentowania swoich umiejętności w dziedzinie sztuk walki, którymi olśniewała w “Into the Badlands”.
Czyli co, Mackie i Beecham i tyle dobrego. Jednak czego można było się spodziewać po filmie, w którym między zmęczonych wojną Ukraińców wysyła się z tajną misją dwóch czarnoskórych bohaterów? Pomysł trochę po bandzie, ale z tego bardziej zdają sobie sprawę widzowie z naszej części Europy, ci na Zachodzie niekoniecznie. W ogóle kiedy Amerykanie wchodzą w te wschodnie, lub środkowo -wschodnie realia, zazwyczaj bywa to tak “prawdziwe”, że aż zęby bolą. We “W strefie wojny” chociaż poszczególne lokacje wyglądają odpowiednio ponuro, ale ci źli bohaterowie wśród Rosjan i Ukraińców byli zgodnie z jakimś pokutującym wciąż stereotypem odpowiednio przerysowani, by stworzyć zapewne wiarygodne w założeniach scenarzystów, czarne charaktery ze Wschodu.
To wszystko można jeszcze przełknąć, oprócz ostatniej partii filmu, podczas której niestety nie da się już zawiesić niewiary, a cała konstrukcja fabularna sypie się w drobny mak. Co z tego wyszło? Z całą pewnością kapiszon, dla którego najlepszym określeniem jest typowy netflixowy średniak. Czekamy zatem na kolejne propozycje streamingowego giganta. Z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że wśród 52 filmów, które Netflix przygotował na 2021 rok, musi być przynajmniej kilka udanych produkcji. Z całą pewnością chciałoby się takich dużo więcej.
W strefie wojny
Nasza ocena: - 50%
50%
Reżyseria: Mikael Håfström. Występują: Anthony Mackie, Damson Idris, Emily Beecham. Netflix 2020