Wraz z kolejnym tomem cyklu „Fenomen z Warszawy” Tomasza Duszyńskiego wracamy do przedwojennej stolicy. I ten powrót okazuje się nad wyraz udany. Ba, skłonny jestem uznać, że nie tylko jest lepszy, niż pierwsza część, ale również dorównuje flagowej pozycji w bibliografii Duszyńskiego, czyli serii „Glatz”.
Warszawa w roku 1934 to miasto jeszcze nieświadome tragedii, jaka je wkrótce dotknie. To miasto kipiące energią, radością, żyjące pełnią życia. Ono samo, jak i jej mieszkańcy. To miasto pełne marzeń, pełne obietnic i nadziei, w tym także tych na karierę aktorską. Skoro tyle bladolicych gwiazd spogląda na szarych, maluczkich mieszkańców stolicy, to dlaczego ma się nie udać kolejnym młodych, rozmarzonym dziewczętom? Zwłaszcza takim, które swoim utajonym protektoratem obejmie sam bożyszcze ekranu – Eugeniusz Bodo?
To właśnie przedwojenny (międzywojenny) film polski okazuje się być tematem przewodnim nowej odsłony warszawskiego cyklu Duszyńskiego. I tradycyjnie już dla swojej twórczości, autor przede wszystkim starannie odmalowuje realia świata przedstawionego, ukazując nam w całej krasie (wraz ze związaną z tym pikanterią) światek warszawskiej bohemy artystycznej spod znaku X muzy. I robi to znakomicie, z dbałością o szczegóły, o realizm, o oddanie jak najwierniejsze klimatu epoki i miejsc, w których rozgrywa się akcja.
To swoista pocztówka z Warszawy, której już nie ma, która nie tyle przeminęła naturalnie, wymarła, wraz z nieubłaganie mijającym czasem, ile która – w niewiele późniejszym od czasu powieściowej akcji – koszmarze wojennym została nam brutalnie i krwawo odebrana. Trudno więc w pełni podążyć tropami powieściowych bohaterów, bo wiele z miejsc opisanych zatarło się bezpowrotnie w pożodze czasów. I tym większy szacunek dla autora, że je nam przybliża, że wydziera z martwych klisz, ze zwojów nielicznych zachowanych celuloidowych taśm, z niezliczonych dokumentalnych annałów i opowieści wspomnienia minionego.
„Człowiek z celuloidu” skupia się nie tylko na kryminalnej intrydze (choć oczywiście ona jest i to solidna, o czym za chwilę), ale też i na mieście, w każdej jego odsłonie. Od salonów i ekskluzywnych lokali dla artystycznej bohemy, po zakurzone i plajtujące atelier filmowe. Poprzez ciemne, brudne zaułki i kamienice biedoty, po mieszkania literatów i kamieniczne bramy będące milczącymi świadkami romantyczno – rozpaczliwych westchnień do czołowych amantów epoki, wyrażanych w jakże typowym rodzaju ulicznego lamentu, jakim jest pisanie po murach.
Warszawa zdaje się grać tu pierwsze skrzypce i choć nie mam pojęcia, jak w rzeczywistości ówczesna stolica wyglądała, to jednak chcę wierzyć, z pełnym przekonaniem, że właśnie tak, jak ją Duszyński opisuje. Pomimo odcieni, od szarości, poprzez blask blichtru, do – miejscami – choćby i czerni rozpaczy – jawi się stolica z kart powieściowych niczym żywy organizm, tętniący emocjami, kipiący od namiętności i dający szanse, czasem niespełnione, czasem stracone głupio i niepotrzebnie, ale oferujący także szanse i możliwości i okazje, by żyć. Jakkolwiek, byle po swojemu.
Wracając do zbrodni, to i ta ma w powieści iście filmowy rozmach, bo i z filmową produkcją jest ściśle konotowana. Sprawnie nakreślona, mocno umocowana nie tylko w topografii warszawskiej, ale i w tematyce przewodniej tego tomu potrafi utrzymać czytelnika w napięciu, a komisarza Wróbla postawić pod ścianą. I dosłownie zawrócić znad krawędzi, nad którą znalazł się, naiwnie sądząc, iż jest w stanie porzucić policyjną fuchę i żyć w spokojnej szczęśliwości. Zawraca go z tej błędnej drogi, odwodzi od omylnej decyzji sam sprawca, wciągając komisarza w dziwaczną, filmową rozgrywkę, w której niestety ofiary nie są bynajmniej filmowe, choć morderca przekształca je w swoiste rekwizyty dla swoich makabrycznych inscenizacji.
Udało się Duszyńskiemu to, co robił po części w pierwszym tomie, ale też, co – z wielkim powodzeniem – dokonuje w swojej serii „Glatz”. Ożywia miasto sprzed dekad, pokazuje je niczym żywe, istniejące, aktualne i na wskroś prawdziwe. A jego historie zbrodni to z jednej strony krwawy teatr, z drugiej stronienie od przesadnej makabry w opisywaniu zdarzeń, co czyni lekturę bardziej przystępną, niż odpychającą. Owszem, wyobraźnia czytelnicza odmalowuje w trakcie lektury adekwatne obrazy, jednak to nie autor nimi atakuje (co się ostatnio coraz częściej i dosadniej w kryminałach zdarza), pozostawiając poziom afirmacji wizualnej we wrażliwości czytelnika. I chwała mu za to.
Czytając pierwszą część „Fenomenu z Warszawy”, czułem się trochę jak nieproszony gość, przybyły z prowincji, który na chwilę opuścił niegdysiejsze Glatz i odwiedził Warszawę, ale nie czuł się w niej do końca dobrze, mimo okazji podziwiania w akcji takich tuzów swoich czasów, jak Stefan Ossowiecki. W trakcie czytania „Człowieka z celuloidu” zadomowiłem się w stolicy w pełni i, szczerze, już sam nie wiem, czy wolałbym być dalej w Warszawie z komisarzem Wróblem, czy już naprędce wracać do Glatz i nadwachmistrza Franza Koschelli. Niniejszym więc stawiam pomiędzy tymi cyklami znak równości, bowiem Duszyński pokazał dobitnie, że każdą swoją kreację potrafi rozbudować z zachwycającym pietyzmem i warsztatową sprawnością. Oby tak dalej, panie Duszyński, bo już z całą pewnością awansowałeś pan na mojego ulubionego pisarza retro kryminałów w Polsce. Czego i wszystkim pozostałym czytelnikom życzę.
Człowiek z celuloidu
Nasza ocena: - 85%
85%
Tomasz Duszyński. Wydawnictwo SQN 2023