I stało się. Kolejny run “Hellblazera”, tym razem w wykonaniu Mike’a Careya mamy w komplecie. I choć początki nie były tak ekscytujące jak w wykonaniu innych autorów, w końcówce Carey dowozi, a jego John Constantine ponownie bierze na barki ciężar, który przygniótłby zwykłego śmiertelnika.
Tworzenie serii o proletariackim magu z Anglii to rodzaj nobilitacji i zapewne marzenie wielu komiksowych scenarzystów. Z Constantinem jest trochę jak z Hellboyem – wszyscy lubią Piekielnego Chłopca i wszyscy trzymają kciuki za tego drugiego. Lubimy patrzeć, jak John dostaje wciry, bo wiemy, że i tak będzie w stanie się odwinąć. I właśnie to, w jaki sposób się odwija i wychodzi z tarapatów jest nieustanną pożywką dla scenariuszy serii “Hellblazer”. Nawet, jeśli do listy dopisywane są kolejne ofiary, które miały pecha brać udział – świadomie bądź nie – w kolejnej z piekielnych rozgrywek, w których lubuje się bohater komiksu Careya.
W drugim tomie scenarzysta zafundował Constantinowi niezwykły koszmar. Na skutek knowań Rosacarnis, córki Nergala, nasz mag został obdarowany potomstwem. Ów diabelski pomiot o dziecięcej i młodocianej aparycji (dwóch synów i córka) zgotował Johnowi wszystko co najgorsze, biorąc się za jego rodzinę i otoczenie. Zaczynamy od mocnego uderzenia w jednozeszytwym „Sprzecznym interesie” – Chas jest opętany i w furii robi żonie to, czego nigdy by nie zrobił. Jednak jeszcze gorzej jest z siostrą Johna, Cheryl. Jej mąż przerodził się w zabójczego fanatyka, a ona sama jest niemal martwa, bez życia, z duszą najwyraźniej uwięzioną w piekle. Aby wyrwać ją stamtąd, John sam musi się tam udać, mając za współtowarzysza samego Nergala, który pragnie odzyskać zajmowaną obecnie przez jego córkę pozycję. Ten piekielny galimatias może skończyć się tylko źle, prawda?
„W ziemi, między umarłymi” to główne danie trzeciego tomu Hellblazera, sześciozeszytsowa opowieść o podróży przez Piekło, z demonami na karku i Nergalem, któremu przecież John nie może ufać. Z drugiej strony diabły wszelkiej maści też już powinny się nauczyć, że w równym stopniu nie można ufać Constantinowi, który zawsze planuje z wyprzedzeniem, choć jego ruchy mają posmak improwizacji. I zawsze wyciągnie asa z rękawa, choć tym razem może nadziać się na niespodziewaną kontrę. W tej fantasmagorycznej opowieści, która wiedzie Johna tam, gdzie wszyscy na niego czekają Careyowi udało się połączyć iście diabelską wizję w dosłownyn tego słowa znaczeniu, z grą o wielką stawkę. I o ile zazwyczaj wolę “Hellblazera” opartego na fabularnych niedomówieniach, to tutaj to piekielne zejście, także dzięki rysownikowi Leonardo Manco robi wrażenie. A największe z pewnością finał tej opowieści, po którym Johnowi będzie trudno się pozbierać – i o tym właśnie jest dalsza część komiksu.
Z tego co następuje potem największe wrażenie robi jednozeszytówka „Dar”, swoiste wspomnienie Johna z czasów młodości. Nie znajdziemy tu jednak nostalgii, tylko wszechogarniający mrok i pierwsze doświadczenie Constantine’a z życiem pozagrobowym, które ma posmak przekrętu. Niezwykłe rysunki Frazera Irvinga potęgują koszmar tego wspomnienia zniekształcając je w sposób, w jaki zapewne pamięta je John. Kolejna opowieść, “R.S.V.P.” to ciąg dalszy borykania się głównego bohatera z przeszłością, od której najchętniej by się odciął. Dlatego z początku nie chce pojawić się na przyjęciu z okazji dwustulecia klubu Tate zrzeszającego współczesnych magów, ale w końcu zmienia zdanie, tylko po to by zamanifestować swój aktualny stosunek do magii. To dobry prognostyk dla kolejnych odslon „Hellblazera”, bo Egmont ma w planach kolejne wydania zbiorcze.
Ala ale, to przecież nie koniec atrakcji tego tomu. Mamy tu jeszcze jedną długą historię ze scenariuszem Careya, a mianowicie “Machiny’ (w oryginale „All His Engines”). To komiks, którego historia kusiła mnie klimatyczny]ą grafiką okładkową od wielu lat, wyszedł kiedyś jako oddzielne wydanie zbiorcze, poza główną serią. Czytając opis wyobrażałem sobie go zupełnie inaczej niż podczas aktualnej lektury – nie jest tak mroczny i apokaliptyczny jak sądziłem, nawet przeciwnie. W założeniach fabularnych można odnaleźć podobieństwa do motywów z “Amerykańskich bogów” Gaimana, bo opowiada o tym, jak niektóre demony (i jeden aztecki bóg) próbują urządzić sobie wygodne życie (wygodne w ich mniemaniu) wśród podatnych na ich wpływy ludzi. A że jedną z ofiar jest tutaj wnuczka Chasa, możemy spodziewać się widowiskowej interwencji Johna. I właśnie takie są “Machiny” – widowiskowe, podane w lekko kpiącym tonie, można rzec, że przyziemne na tle pozostałych przygód Constantine’a z tego tomu. Tak naprawdę za takimi właśnie, mniej rozdzierającymi duszę tęsknie przy okazji kolejnych runów “Hellblazera”, ale to bardziej wyjątki – dlatego jak się zdarzają, jak w przypadku “Machin”, czy całkiem fajnej historii „Z małą pomocą przyjaciół, po prostu cieszą. No ale nic. Jeszcze tylko chwila lektury na trzystronicowe, nieco refleksyjne w tonie “Narażenie” i finito. Na szczęście to jeszcze nie koniec przygód Johan Constantine’a po polsku.
Hellblazer. Mike Carey. Tom 3
Nasza ocena: - 75%
75%
Scenariusz: Mike Carey. Rysunki: Leonardo Manco i inni. Tłumaczenie: Jacek Żuławnik. Egmont 2023