W środku wakacji na Netfliksie wylądował serial, który mogłoby się wydawać, że nie miał szans powstać. “Sandman” to nie jest bowiem zwykły komiks, to bardziej ogród rozwidlających się ścieżek, w którym opowieści chadzają własnymi drogami. To ścieżki, na których filmowa materia powinna się potykać lub wędrować na manowce. A jednak jakimś cudem się udało, bo dostaliśmy serialową opowieść w niezwykłym stopniu wierną oryginałowi Neila Gaimana.
W 2002 roku w Polsce ukazał się pierwszy, podzielony na dwie części tom zbiorczy “Sandmana”, czyli “Preludia i nokturny”, wówczas jeszcze zatytułowane na okładce tytułem jednego z zeszytów – “Sen sprawiedliwych”. Taki sam tytuł po dwudziestu latach ma pierwszy odcinek netfliksowego “Sandmana” i co najważniejsze, fabularnie prawie nie różni się od tego, co można było przeczytać w komiksie – czyli historii uwięzienia Morfeusza przez Rodericka Burgessa. Dwadzieścia lat temu ów pierwszy tom “Sandmana”, określany jako legendarny komiks nie robił wyjątkowego wrażenia, trzeba było poczekać na drugi tom, czyli “Nadzieję w piekle”, by do dwadzieścia lat młodszego czytelnika dotarło, że to prawda i mamy do czynienia z czymś niezwykłym. Wizyta Morfeusza w Piekle, przerażający i to tak po całości, horror w “24 godzinach” i wreszcie rodzinne spotkanie Morfeusza ze Śmiercią to już talent Neila Gaimana w całej okazałości, wsparty niedocenianymi dzisiaj, choć charakrerytsycznymi dla tamtych lat rysunkami Sama Keitha, Marca Drinenberga i Malcolma Jonesa III (och, wystarczy zobaczyć czarno-białe oryginalne plansze, by zrozumieć, że to kolory odjęły im wiele z prawdziwej magii).
Kolejna komiksowa opowieść, czyli “Dom lalki”, którą dostaliśmy w drugiej częsci serialu to już Neil Gaiman w pełni rozkręcający swą niesamowitą wyobraźnię, w dalszych częściach komiksu zabierającą czytelników w podróż chyba jedyną w swoim rodzaju, taką, w której odbiorca czuje się częścią tego spektaklu, a Neil Gaiman, tak doskonale rozumiejący ludzkość, naszym dobrym przyjacielem, a nie jakimś odległym, komiksowym geniuszem. Nie byłem sobie w stanie wyobrazić, że to uczucie, ten klimat, te rozgałęziające się opowieści można będzie – z sukcesem – przenieść na ekran. A jednak niektóre sny się spełniają i “Sandman” został zekranizowany w sposób, który udaje się bardzo rzadko – czyli z pełnym poszanowaniem komiksowego oryginału.
Kiedy Netflix ogłosił ów projekt i zaczął prezentację obsady, wywołał niejedną burzę, jednak ta najgwałtowniejsza dotyczyła obsadzenia czarnoskórej aktorki w roli Śmierci (Gwendoline Christie w roli Lucyfera bardziej chyba zaskoczyła, niż rozsierdziła fanów). Natomiast ilość wylewanych żali i hejtu, że Śmierć nie jest bladą gotką, tylko ma twarz czarnoskórej Kirby Howell-Baptiste przekroczyła masę krytyczną i sam Gaiman na Twitterze musiał być dla niektórych dyskutantów nieprzyjemny, najpierw cierpliwie tłumacząc naturę wymyślonej przez niego Śmierci, której każdy z nas doświadcza na indywidualny sposób, a potem już rzucając inwektywami.
W “Sandmanie” mamy do czynienia z rodziną wcielonych w życie metaforycznych bytów – Sen, Śmierć, Maligna, Pożądanie i rozpacz – tę piątkę z siódemki jak na razie zobaczyliśmy na ekranie, ale nie jest to opowieść tylko o nich, choć stanowią jej najbardziej wyrazistą część. W tym świecie przewijają się też ludzie, którym dane było stanąć na drodze Nieskończonych, a Gaiman już dobrze wie jak z teoretycznie zwykłej ludzkiej postaci wyłuskać to, co tak naprawdę w nas niezwykłe. I o tym połączeniu w dużej mierze są obydwie, komiksowa i serialowa opowieść.
Ten przekaz odbieramy oczywiście na pewnym poziomie wrażliwości bo historie wymyślone przez Gaimana są właśnie rodzajem dialogu z wrażliwością odbiorców, nie znaczy to jednak, że na poziomie fabularnym dostajemy rodzaj wydumanej opowieści. Nie, Gaiman to przecież urodzony gawędziarz, który tworzy zajmujące i intrygujące fabuły, czego dowiódł choćby w “Nigdziebądź, czy “Gwiezdnym pyle”, a najważniejsze w jego twórczości jest zetknięcie zwyczajności – zarówno bohaterów jak i wydarzeń ze zmaterializowanymi wybrażeniami – bo tacy są i sami Nieskończeni, jak i koszmary senne, które ciekawe materialnego świata uciekły z Krainy Snu podczas nieobecności ich władcy. To zderzenie zapewnia fabularne paliwo i to w różnych odsłonach, o czym możemy się przekonać w pierwszym sezonie “Sandmana”.
Ta historia zaczyna się ponad sto lat temu, w1916 roku, kiedy człowiek uważający się za maga, Roderick Burgess, wraz ze swoimi akolitami, za sprawą magicznego rytuału zamierza pochwycić i uwięzić samą Śmierć. Tak się składa, że w jego magiczne sidła wpada Sandman, który w niewoli przebywa wiele dziesięcioleci. Mag pozbawił go nie tylko jego wolności, ale też podstawowych insygniów – hełmu, sakwy z piaskiem i rubinowego klejnotu. To ich po wyswobodzeniu się z niewoli będzie szukał Sandman w rzeczywistym świecie oraz w snach. W międzyczasie Śnienie, czyli jego królestwo popadło w ruinę, choć na miejscu została jego asystentka i opiekunka biblioteki snów, Lucienne, która teraz będzie musiała pomóc i służyć radą Sandmanowi w misji odzyskania insygniów i odbudowy królestwa snu. O ile Morfeusz będzie chciał skorzystać z jej rad i pomocy.
“Sandman” to cała galeria wyróżniających się bohaterów – w pierwszej serii to nie tylko rodzeństwo Nieskończonych, ale też koszmar o imieniu Koryntczyk, Kain i Abel zamieszkujący Śnienie, John Dee, posiadacz jednego z insygnii Sandmana, młoda Rose Walker, która jest tajemniczym wirem snu oraz cała reszta drugoplanowych postaci. Jednak w centrum zawsze jest Morfeusz, a jeśli nawet w komiksie lub serialu przez długi czas się nie pojawia, to czujemy jego nieodpartą obecność. Nie jest to specjalnie sympatyczny bohater, raczej zarozumiały, bardzo pewny siebie, często naburmuszony i wyniosły, ale też z oddaniem wykonujący swą powinność Króla Snu. Przebywanie w ponad stuletniej niewoli wymusza w nim refleksję na temat własnego postępowania i stosunku do podwładnych, rodzeństwa i ludzi – a refleksja ta brzmi – chyba czasami byłem w błędzie i postępowałem źle. I w takim wymiarze jest to opowieść przede wszystkim o zmianie, o tym, że życie każdej istoty to zmiana.
Tom Sturridge bardzo dobre oddał bezemocjonalny styl życia głównego bohatera. Jednostajny głos, ograniczona mimika, która z czasem, gdy Morfeusz z pewnych rzeczy zaczyna zdawać sobie sprawę ulega urozmaiceniu (chyba nawet ciut za szybko w porównaniu do komiksu). Oto istota, w której rodzi się samoświadomość i refleksja, że nie musi być taki jaki był dotychczas, że pewnych rzeczy nie dostrzegał bądź ignorował. A co najważniejsze – przyszło mu za to zapłacić – został wystawiony słony rachunek. Pytanie czy Sandman go zapłaci, czy będzie używał sztuczek by zapłaty uniknąć przenika całą komiksową serię, która przede wszystkim opowiada o rozliczeniu ze swoim dotychczasowym życiu oraz o konsekwencjach, które niezależnie od tego czy się zmieniliśmy czy nie i tak trzeba będzie ponieść.
Aby jednak ta przewodnia myśl “Sandmana” wybrzmiała w pełni on i cała wspomniana galeria bohaterów będzie musiała przeżyć mnóstwo zadziwiających przygód. W ich jakości, w ich gatunkowym zróżnicowaniu tkwi sedno sukcesu niegdyś komiksowego Sandama, który w momencie powstawania (1989 -1996) wyróżniał się wśród komiksowego tłumu gatunkową różnorodnością historii i tematyczną erudycją. Tę różnorodność możemy odczuć w pierwszym sezonie serialu Netflixa”, także pod względem obsadowym, bo to przecież obsada serialu wywołała wspomniane, internetowe burze.
I tak. Bibliotekarz Lucjan zamienił się w Lucienne, Rose Walker zmieniła kolor skóry, Lucyfer stał się kobietą, a Kopernik… Czy to coś w ogóle zmienia w odbiorze “Sandmana”? Nic. Mason Alexander Park jako Pożądanie stworzył fascynującą kreację. Koryntczyk Boyda Holbrooka to strzał w dziesiątkę. Kirby Howell-Baptiste jako Śmierć po kilkunastu sekundach na ekranie pokazała, że nie ma różnicy, czy jej postać będzie miała biała czy czarną skórę. Jedynie nie mogę wciąż przekonać się do Gwendoline Christie w roli Lucyfera, ale w jej przypadku czekam na ekranizację “Pory mgieł” – bo to tam będzie miała więcej do zagrania i udowodnienia, że był to właściwy wybór.
Na pewno ozdobą serialu jest David Thewlis jako John Dee, mniej przerysowany niż ten komiksowy. Pozytywne odczucia wywołują także Ferdinand Kingsley jako jako imający się śmierci Hob, Stephen Fry w roli Gilberta i niesamowity Patton Oswalt, który użyczył głosu krukowi Sandmana, Matthew. No i jest wisienka na torcie czyli Jenna Coleman jako Johanna Constantine (sorry, John) – są widzowie, którzy już domagają się spin-offa z tą bohaterką. Z internetowych komentarzy widać, że szczególnie piąty i szósty odcinek zrobiły na widzach wielkie wrażenie, czyli ten z koszmarem w restauracji oraz ten ze Śmiercią i Hobem – na tym ostatnim niektórzy z widzów nie kryli swojego wzruszenia. Natomiast w odcinkach 7-10 mamy już historię z “Domu lalek”, z Rose Walker w centrum, choć nie wolno zapominac o Lycie Hall – w jej przypadku pewne zmiany względem komiksu wypadły nawet logiczniej niż w oryginale.
Wszystkich fabularnych zmian teoretycznie jest sporo, ale to raczej kosmetyczne zabiegi, bo sedno historii z dwóch pierwszych tomów “Sandmana” pozostało takie samo, a wiele scen zostało żywcem przeniesionych z komiksu. Niektórzy narzekają na mniejsze emocje w ostatnich odcinkach, ale czy rzeczywiście? Groteskowy zjazd seryjnych morderców i wir snów, który może unicestwić ludzkość to za mało? A pamiętajmy, że to dopiero początek, bo na horyzoncie majaczy już spektakularna “Pora mgieł”, którą powinniśmy zobaczyć w drugim sezonie.
A zresztą, czy w serialowym Sandmanie chodzi o spektakularność? Może wizualną – CGI się sprawdza, ale bez szaleństw, to raczej ugrzeczniona wizja koszmarów i sennego królestwa. Zapytajmy inaczej – czy serial koniecznie musi być tak intensywnie fabularny, jak dajmy na to “Dom z papieru”? Sądzę, że “Sandman” może dać widzom coś, czego ostatnio bardzo brakuje – nie jakiś głód cliffhangerów, tylko głód refleksji nad sensem, kruchością i iluzorycznością życia, które nieodparcie płyną do nas podczas seansu piątego i szóstego odcinka pierwszego sezonu. Tak właśnie jest z “Sandmanem” – uruchamia w nas zakurzone, odstawione na bok pokłady wrażliwości i każe cieszyć się zajmującą opowieścią podawaną w swoim spokojnym rytmie. Mam nadzieję, że tych uczuć doświadczą również widzowie, którzy nie znają komiksowego materiału, oni też zasłużyli na to, by poznać tę niezwykłą opowieść, a sama opowieść zasłużyła na to, by zyskać nowych odbiorców. Być może był to sen Neila Gaimana, który sądząc po jego łzach na premierze, właśnie się spełnił.
https://www.youtube.com/watch?v=tLcg_8LRo6U
Foto © Netflix
Sandman, sezon 1
Nasza ocena: - 80%
80%
Twórcy: Neil Gaiman, David S. Goyer. Obsada: Tom Sturridge, Boyd Holbrook, Kyo Ra i inni. Netflix 2022