Czterdzieści sześć lat, w ich trakcie kilka aktorskich epizodów i scenariuszy napisanych do dziełek klasy B. A potem prawdziwa rewolucja. Po przebojowych „Sicario” i „Aż do piekła”, również osadzonym w mroźnej scenerii filmem Taylor Sheridan potwierdził wyraźnie, że na sukces nigdy nie jest za późno.
Wbrew temu na co można w zakamarkach sieci się natknąć, „Wind River” reżyserskim debiutem Sheridana nie jest – ale pierwszym filmem który nakręcił według własnego scenariusza, już tak. Małą zmyłką jest również czołówka, sugerująca nam rzecz na faktach – jak sam twórca tłumaczy, na myśli miał raczej w tym wypadku dziesiątki podobnych spraw, które w USA przechodzą bez echa.
O cóż zatem w tym wszystkim chodzi? Ano, w pierwszej kolejności, o doświadczonego dramatycznymi wydarzeniami łowcę dzikiej zwierzyny, który przy okazji kolejnego zlecenia w tytułowym, mieszczącym się w Wyoming rezerwacie Indian, natyka się na zwłoki młodej kobiety. Na miejsce prawdopodobnej zbrodni, obok lokalnej policji skierowana zostaje młoda, ambitna agentka FBI która prosi go o pomoc w wytropieniu „innego rodzaju drapieżników” – i od tego momentu, wypadki zaczynają toczyć się iście lawinowo. Nasz bohater z kolei, obok możliwości rozwikłania uderzającej w zamkniętą społeczność sprawy, będzie musiał zmierzyć się z własnymi demonami przeszłości – i to szybko, bo w Wyoming trwa właśnie zima, a nadchodząca burza śnieżna wkrótce może zatrzeć wszelkie ślady.
Mimo, że wątek kryminalny stanowi kręgosłup całej opowieści, tak naprawdę „Wind River” scenariuszowe akcenty kieruje bardziej w stronę bohaterów, co można już chyba śmiało określić znakiem firmowym Teksańczyka. A w głowach postaci dzieje się wiele – tutaj każdy coś stracił, każdy zmaga się z przytłaczającym poczuciem nieuchronności losu i brakiem perspektyw na jego poprawę. W budowaniu tak depresyjnego obrazka, Sheridan celnie wykorzystuje długie kadry i muzykę (po raz kolejny duet Nick Cave i Warren Ellis robi w jego filmie świetną robotę), co w połączeniu z dającą nam czas na przetrawienie wszystkich informacji , powoli posuwającą się w stronę finału fabułą, tworzy iście przytłaczającą całość. Niebagatelną rolę odgrywa tu również sam scenariusz – nie oferujący tanich banałów o ostatecznym rozgrzeszeniu z win, traktujący odbiorcę jako dorosłego na tyle, by sam mógł dotrzeć do ostatecznej konkluzji – że pewnego rodzaju bólu uśmierzyć się nie da, a tym co określa siłę jednostki, jest zakorzeniona w niej głęboko wola walki.
Historia balansuje więc nieustannie pomiędzy dramatem, nowoczesnym westernem a thrillerem, dając możliwość wyciśnięcia talentu z zaangażowanych aktorów. Postawieni w centralnym punkcie Jeremy Renner i Elizabeth Olsen łapią tę konwencję w stu procentach – pozwalając by dynamika relacji ich postaci ewoluowała gdzieś między słowami, raczej w sferze gestów i spojrzeń i dzięki temu jeszcze dobitniej akcentując wewnętrzną przemianę jakiej stopniowo ulegają.
Taylor Sheridan znów pokazał światu jak zrobić film mądry, potrafiący zmusić widza do myślenia i oddziałujący nań jeszcze na długo po seansie. Wielkie, bo opowiadające o nas samych kino.
Foto © Monolith Films
Wind Rver. Na przeklętej ziemi
Nasza ocena: - 80%
80%
Reżyseria: Taylor Sheridan. Obsada: Jeremy Renner, Elizabeth Olsen, Jon Bernthal, Kelsey Chow. Francja/Wielka Brytania/USA, 2017