“Doktor Strange” w poprzednim tomie, pierwszym w ramach Marvel Fresh okazał się miłą, komiksową rozrywką, najczęściej dziejącą się na obrzeżach marvelowskiego uniwersum i z dala od wielkich eventów. Nawet jeśli, jak to ma miejsce w niniejszym tomie, opowiada o evencie na skalę całego wszechświata.
Po przygodach w kosmosie i kilku ziemskich epizodach przyszedł czas na imponującą mieszankę z udziałem Galactusa, która o dziwo w przeważającej dawce rozegra się na terenach magicznych światów poza barierą zwykłej rzeczywistości. Już okładkowy opis zapowiada Doktora Strange’a w roli herolda tego kosmicznego tytana, ale najpierw musimy przeczytać jak do tego doszło. A stało się tak, że Strange za sprawą zdesperowanego przedstawiciela innej rasy dał początek lawinie wydarzeń, w której Galactus, zamierzający pożreć świat tegoż zdesperowanego kosmity został wyekspediowany z rządzącej się naukowymi prawami rzeczywistości do krain, w których rządzi Dormammu i inne podobne mu byty. I nie jest to wcale dobrą wiadomością dla wszechświata, ponieważ jego równowaga zostaje nagle zachwiana w niespotykanym stopniu, a przy okazji określenie “galaktyczna niestrawność, jak będziemy mogli się przekonać nabierze nagle nowego znaczenia i wymiaru
Z opisu wygląda to na kolejne wyzwanie większe niż życie i takie dokładnie jest, bo doktor przy pomocy zarówno przyjaciół i wrogów musi zaangażować się w stu procentach, by móc odwrócić nadchodząca zagładę. Bardzo dobrze wyszło tu stopniowanie kolejnych zagrożeń i wykorzystanie zasady akcja rodzi reakcję. Strange jak zwykle tworzy plany na poczekaniu, po prostu improwizuje z nadzieją, że wszystko skończy się dobrze, ale nawet jego przerastają konsekwencje własnych czynów – stąd w tytule recenzji fraza o Bogu.
Jednak i tak najważniejszy jest w tej historii brak zadęcia typowego dla rozdmuchanych eventów Marvela, fabuła jest podana przez Marka Waida i Barry’ego Kitsona na luzie, bez niepotrzebnego patosu, może nie aż w starym stylu Stana Lee, który poznaliśmy dobrze za sprawą wydanej przez Egmont cegły “Doktor Strange”, ale obficie korzystając z poetyki “nie całkiem na serio”. Dlatego ten mini event, który zatrząsł wszechświatem wchodzi nam dobrze, choć mógłby popracować nad nim jakiś bardziej wyróżniający się stylem rysownik, bo plansze Scotta Koblisha nie wychodzą ponad marvelowska przeciętną. Jedynie lepiej, na oldskulową modłę wygląda to w trzynastym zeszycie z rysunkami Scotta Hanny.
Układ fabularny w drugim tomie jest podobny jak w pierwszym. Po dłuższej historii dostajemy krótsze epizody, jedne mniej istotne, drugie bardziej, jak choćby ten o uzdrowieniu dłoni doktora za sprawą ryzykownego zaklęcia. Fajna jest lekko groteskowa w tonie historia o walce z ośmiorniczym bytem w domu zdezorientowanych Amerykanów na przedmieściach, z kolei halloweenowy Annual z końca tomu czyta się i szybko zapomina – a szkoda bo w jego pierwszej, tej usiłującej być zabawną historii („Noc duchów’) mamy najlepszą w tym tomie warstwę graficzną, autorstwa Andy’ego MacDnonalda, odpowiadającą tonowi prześmiewczej, sympatycznej opowieści.
W jeszcze innym zeszycie powraca na scenę pamiętna z poprzedniego albumu Kanna i dzięki niej dostajemy ciekawy, kosmiczny przerywnik, ale i tak najbardziej pozostaje w pamięci wspomniana wyżej historia o uzdrowionych dłoniach Strange’a i niecodziennej konfrontacji z zabójczo złośliwym duchem. Jej finał pokazuje, że Mark Waid potrafi wpleść w swoje historie sporo refleksji, której mogliśmy również doznać czytając historię z Galactusem. I dlatego aktualna seria “Doktor Strange” wciąż trzyma niezły poziom i jest obecnie jedną z najciekawszych i najlepiej wchodzących serii z pojedynczym, marvelowskim bohaterem. Nie są to wyżyny scenopisarstwa, ale po prostu historie, których twórcy w żadnym wypadku nie muszą się wstydzić. I oby tak dalej.
Doktor Strange, tom 2
Nasza ocena: - 65%
65%
Scenariusz: Mark Waid, Barry Kitson. Rysunki: Scott Koblish, Jesus Saiz i inni. Tłumaczenie: Weronika Sztorc. Egmont 2022