„Grzechót” Macieja Lewandowskiego to kolejny, po „Strychnicy” Marka Zychli, horror serwowany przez Wydawnictwo Mięta, który celuje mocno w nurt prozy młodzieżowej. Blisko mu – przynajmniej ogólnym zamysłem – do „Gościni” Marcina Napiórkowskiego. Z tym że Lewandowskiemu udało się to, co Napiórkowskiemu nie za bardzo wyszło.
„Grzechót” szuka literackich inspiracji w światowej klasyce grozy, by podać za przykład choćby „Letnią noc” Dana Simmonsa, o której zresztą autor sam wspomina w treści książki. Jednak to nie tylko ślepe kopiowanie pomysłu kultowej powieści, ale zgrabne jego przeszczepienie na rodzimy grunt, w polskie realia. W dodatku z wykorzystaniem jednej z żywotniejszych miejskich legend – tej o czarnej Wołdze.
Ktoś ze starszych roczników pewnie pamięta powtarzane w społeczeństwie opowieści o czarnym samochodzie krążącym po miastach i porywającym dzieci. Nikt realnie jej nie spotkał, ale każdy praktycznie znał kogoś, kto znał kogoś, kto czarną Wołgę widział… Schemat klasyczny dla wszystkich miejskich legend zakorzenił się głęboko, biorąc zapewne swoje źródło w fakcie, że takimi samochodami jeździła komunistyczna partyjna wierchuszka – co wystarczyło do budowania wokół pojazdu nimbu niechęci, czy wręcz strachu. Lewandowski w zgrabny sposób zaimplementował ten motyw, czyniąc z niego centralny punkt swojej opowieści, ale osadzając go również mocno w lokalnym, kaszubskim folklorze, co pozwoliło mu na nieco głębsze rozwinięcie fabularne, niż tylko zastosowanie kalki czy to ze wspomnianej „Letniej nocy”, czy choćby z „Christie” Kinga, gdzie główną rolę, choć w znacząco odmiennej formie, także odgrywał demoniczny samochód łaknący krwi.
Tym, co stanowi o niewątpliwej wartości powieści Lewandowskiego, jest mocne zaakcentowanie warstwy obyczajowej. Dzieciaki ukazane w „Grzechócie” zdają się nie tylko autentyczne, ale i skupiają w sobie, niby w soczewce, współczesne problemy dorastania. Miesza się tutaj sielska codzienność beztroskiego lata z wyzwaniami młodzieńczej codzienności. Świat wokół, ten realny, prawdziwy, nie jest idealny, nie wszystko i nie wszystkim układa się tak, jak można by tego oczekiwać. Dzieciaki mają swoje troski, problemy, nadzieje i niespełnione oczekiwania. Najciekawszą postacią okazuje się Seba, miejscowy osiłek, którego postać nie jest tak jednoznaczna, jak z początku chcemy ją widzieć. A to oczywiste przesłanie, by nie oceniać po pozorach, by tendencyjnie nie klasyfikować, bo to może – samo w sobie – być bolesne i krzywdzące. A na pewno – niesprawiedliwe.
Sama akcja toczy się leniwie, wręcz powoli, choć w finale przyspiesza odpowiednio. To raczej granie na budowaniu napięcia, niż na pędzącej na złamanie karku akcji. W dużej mierze gra na sentymencie – dzięki czemu może zaskarbić sobie sympatię starszego czytelnika. Jednocześnie jest na tyle „współczesna”, by mieć szansę zaciekawić i nieco młodszego, nastoletniego odbiorcę. Nie ma tu przesadnej makabry, całość – szczególnie w warstwie grozy – okazuje się stonowana i z pewnością celuje w kategorię young adult (bez pejoratywnych konotacji, jakich ta etykieta słusznie się na polskim rynku doczekała). Dla początkujących z literacką grozą to powieść wręcz idealna – otwiera przed czytelnikiem świat powieściowego horroru, podsuwa ciekawe tropy do dalszej literackiej eksploracji, a do tego w ciekawy sposób rozgrywa nie tylko dawne miejskie legendy, ale i lokalny folklor.
To proza wpisująca się w nurt zbliżony do opowieści spod znaku kultowego już „Stranger Things” – dla współczesnych. Dla tych z minionych czasów sam autor we Wstępie wskazuje oczywiste inspiracje, jak „Goonies”, czy „E.T”. Młodzieżówka, o grupie dzieciaków na rowerach, które w oparach beztroskiego, pozornie zwykłego lata konfrontują się z przygodą, z nieznanym, z czymś, co wykracza poza normy codzienności. A co zaczyna się niewinnie, jako przygoda, by przemienić się finalnie w walkę o przeżycie, w konfrontację z nieopisywalnym złem.
„Grzechót” podoba mi się przede wszystkim dzięki zakorzenieniu w polskich realiach typowo „zachodniej” w rysie fabularnym historii. Udało się Lewandowskiemu inspirować klasycznymi dziełami popkultury z zewnątrz, ale osadzić je odpowiednio w naszych realiach, zamiast kopiować bezmyślnie wzorce z zewnątrz. On jest ich świadom – tych kalek, tych podobieństw, ale to nie ślepe kopiowanie, ale transferowanie na rodzimy grunt. Co daje mu swoistą wartość – z jednej strony zachodnie kody kulturowe, mocno zaimplementowane już w polskiej mentalności, pomagają odbiorcy wejść w świat przedstawiony, a elementy rodzimego folkloru – tego ludowego, kaszubskiego, jak i miejskiego – odświeżają konwencję, dodając jej oryginalności. Szukając skojarzeń z dostępnymi na rynku pozycjami – by lepiej nakierować przyszłego czytelnika, potencjalnego odbiorcę – nie mogę nie przywołać bardzo dobrej serii Roberta Ziębińskiego, rozpoczętej w powieści „Czarny staw” i kontynuowanej w „Wile”. Jeśli tamte powieści trafiły w wasze gusta, to i „Grzechót” powinien się Wam spodobać.
Sięgałem po „Grzechót” zaznajomiony z wcześniejszą twórczością Lewandowskiego. Spodziewałem się więc klasycznej grozy „dla dorosłych”. Dostałem prozę bardziej młodzieżową. Czy to źle? Niekoniecznie. Da się zauważyć, że Wydawnictwo Mięta celuje konkretnie w nastoletniego czytelnika z tą grozową serią, co widać zarówno po „Strychnicy” Marka Zychli, jak i po „Grzechócie” właśnie. Jedynym zastrzeżeniem, jakie mam, to nieokreślenie tej serii wydawniczej stricte jako literatura młodzieżowa – co korzystniej pozycjonowałoby ją na rynku i pozwalałoby uniknąć zarzutów, jakie się już przy „Strychnicy” pojawiały – o zbyt małej ilości horroru w horrorze. Dla docelowej – jak mniemam – grupy czytelniczej „- naście plus” to proza trafiona idealnie. Polecam!
Grzechót
Nasza ocena: - 80%
80%
Maciej Lewandowski. Wydawnictwo Mięta 2024