Wojciech Gunia zdaje się coraz częściej – jak niegdyś Stanisław Lem – bardziej twórczym konglomeratem wielu osobowości, niźli pojedynczym, żywym człowiekiem. I już nie chodzi o ilość – bo w tej kwestii Gunia jest nad wyraz powściągliwy – ale bardziej w kontekście form wyrazu, po jakie sięga. Tym razem bowiem, za pośrednictwem Wydawnictwa IX serwuje nam zbiór krótkich tekstów prozatorskich połączonych z albumem fotografii własnego autorstwa. I ponownie, jak to już w przypadku marki „Wojciech Gunia”, nie zaskakuje, zgarniając całą możliwą pulę pochwał.
Gunia, jak wspomniałem na wstępie, nie pisze wiele, nie zasypuje rynku kolejnymi powieściami, nie serwuje opowiadań w co rusz w nowym czasopiśmie, nie trafia do każdej antologii. Jego premierowe teksty pojawiają się sporadycznie i dłużej, niż krócej czekamy na coś nowego jego autorstwa. Ale to akurat nie zarzut, bo od przesytu wolę powściągliwość, zwłaszcza, jeśli wynika z autorskiej pokory. A Gunia pisze po prostu wtedy, kiedy naprawdę ma coś do powiedzenia. Nie snuje historii dla samego ich opowiadania – co zresztą zauważalne jest w kontekście formy. Teksty Guni są bardzo oszczędne fabularnie, co szczególnie widać właśnie w „Złych wszechświatach”. Nie potrzeba mu skonkretyzowanych bohaterów osobowych, często wystarczy bliżej niedookreślony narrator, a same shorty przypominają coś pomiędzy esejem, a poetyckimi etiudami. I jak to u Guni zwyczajne, przesycone są bolesnym, namacalnym, wręcz fizycznym smutkiem i rezygnacją. Ale nie jest to lament dla samej idei złorzeczenia światu na jego obcość i chłód. To raczej surowy, aczkolwiek boleśnie trafny komentarz do otaczającej rzeczywistości, niejednokrotnie odnoszącej się do kondycji współczesnego społeczeństwa, do jego zafałszowanej, a może raczej niezrozumiałej, bezmyślnej, wiedzionej przyzwyczajeniem duchowości – z surową krytyką tej ostatniej jako właśnie nie tyle niezrozumiałej, co nijak nie przystającej we własnym dogmacie do istoty otaczającego świata. Słowem – Bóg nie jest taki, jakim chcą go przedstawiać wyznawcy, a dowodem jednoznacznym na taki stan rzeczy jest sama rzeczywistość – pełna bezmyślnego okrucieństwa, obojętności i niechęci. A gdzie miłosierdzie?
W tych poetyckich niejednokrotnie, pełnych subtelnych niedopowiedzeń – przeplatanych z brutalną dosłownością – shortach znajdziemy motywy bardzo dla Guni charakterystyczne. Jest silnie akcentowana wojna – jako zdarzenie, którego pojąć nie sposób, którego sensu nijak nie można odnaleźć. To – mam wrażenie – wciąż pokłosie wieloletniego pobytu autora na Bałkanach, gdzie echa wojenne, te niezaleczone traumy dalej jątrzą, dalej są obecne, widoczne. I Gunia w pewnym stopniu tym wspomnieniem, tym echem wojennego koszmaru przesiąkł, może wchłonął go poprzez swoją nadwrażliwą, ukierunkowaną na dostrzeganie mrocznej strony rzeczywistości optykę. I przebija się ona czy to w powieściowych „Nie ma wędrowca”, czy „Domu Motta”, ale i w licznych nowelach.
Także dom, jako miejsce naszej, osobistej, personalnej przynależności zdaje się mocno wybrzmiewać zarówno w prozatorskiej cześć „Złych wszechświatów”, jak i w obrębie warstwy ilustracyjnej. Jednak dom nie jest tu postrzegany jednostkowo, fizycznie, ale bardziej jako wspominane miejsce przynależności, bardziej symboliczne, niż materialne. Nasz osobisty wycinek przestrzeni, do którego jesteśmy przypisani, często wypadkową losu bardziej, niż rzeczywiście świadomym wyborem. A jeśli wyborem, to raczej wyborem koniecznym, niż tym wewnętrznie naturalnym, upragnionym. Żyjemy tam, gdzie rzuca nas życie, gdzie mamy możliwość zaczepić się na jakiś czas, na chwilę, osiąść, zbudować względnie stabilne pozory bezpieczeństwa, wynikłe z pracy, z dachu nad głową. Żyjemy tam, gdzie mamy szansę żyć, ale niekoniecznie tam, gdzie naprawdę pragniemy.
Ciężar przemijania to fatum, jakie przytłacza w prozie Guni chyba najmocniej. Zarówno w treści, jak i w obrazie zdaje się być wszechobecne i niewiele jest momentów, kiedy autor pozwala i sobie i odbiorcy o tym zapomnieć. Na fotografiach w „Złych wszechświatach” pojawiają się martwe ptaki, które w dosłowności obrazu jednoznacznie określają nieuchronność śmierci, z jej jednoczesną naturalnością. Jednak obrazy te nie tyle wzbudzają naturalny odruch strachu, ale oswajają odbiorce z nieuchronnością, przypominając o kruchości, niestałości ludzkiego istnienia. To zresztą mocno turpistyczne odwoływanie się do poszukiwania swoistego piękna w brzydocie, w ohydzie. W śmierci, rozkładzie, zgniliźnie. Niezwykłą sztuką jest obnażać te aspekty rzeczywistości, te nieodzowne dla istnienia elementy w formie pewnej elegancji, wręcz atrakcyjności, która wynika z doprowadzonej prawie do absurdu, ekshibicjonistycznej szczerości, gdzie nie pozostaje już nic do ukrycia.
Czytanie Guni zawsze jest rodzajem intelektualnego wyzwania, bowiem złożoność metafor, jakimi próbuje on opowiedzieć własne wnętrze jest przytłaczająca. Mam wrażenie, że – mimo otwartego, ogólnego zachwytu nad jego proza nieliczni tak naprawdę w pełni go rozumieją. Ot, jest modnym czytać Gunię. A kwestionowanie zasadności tego stwierdzenia wiązałoby się z zarzutem ignorancji, albo też koniecznością podparcia tezy argumentami. A nikt dyskutować zwyczajnie nie ma odwagi. Co – oczywiście – nie umniejsza nijak tej prozie. To jedynie swoisty paradoks, że autor tak otwarcie gardzący celebryckim statusem, powoli, konsekwentnie wspina się na polski literacki parnas nie tylko w grozie, ale i literaturze ogółem, wychodząc poza horror, choćby na szersze wody fantastyki jako takiej. A jego proza pozostaje tym, czym była od początku – niezwykłym przykładem wrażliwej obserwacji, i wywodzących się z tego komentarzy i spostrzeżeń. Wnioski, które Gunia finalnie przedstawia zwyczajowo dalekie są od optymizmu – ale w wielu aspektach ciężko odmówić mu zasadności argumentacji. Gunia jest nierozumiany w dużej mierze – bo i ogrom znaczeń jego twórczości jest nieprzyswajalny, nieogarnialny dla wielu odbiorców. I nie świadczy to w żaden sposób negatywnie o autorze, ani też, sensu stricte, o odbiorcach. Obcowanie z literaturą wybitną pozwala nam – powolnie, aczkolwiek konsekwentnie, jeśli włożyć w całość odpowiednią dozę wysiłku – i poszerzać horyzont własnego postrzegania. Proza, która intelektualnie wymaga od nas więcej, niż na pierwszy rzut potrafimy udźwignąć sprawia, że się uczymy. Czyni nas lepszymi. Zasiewa w nas ziarno nie tylko świadomości własnych ograniczeń, ale też pragnienie rozwoju. Poszukiwania i odkrywania. Po lekturze nie możemy zbyt często jednoznacznie uznać, iż wiemy, „co poeta miał na myśli”, ale odczuwamy budzący się imperatyw dla próby interpretacji. Nawet błędnej, nawet nieudolnej, niekompletnej. Bo i tak będzie ona wartością sama w sobie. Intelektualna próba zawsze będzie lepsza od intelektualnej bierności.
„Złe wszechświaty” to przykład lektury, którą należy dawkować niespiesznie, dając sobie czas na analizę treści, na zagłębienie się w przestrzenie poszczególnych zdjęć. W przypadku tej publikacji strona ilustracyjna właśnie staje się nie mniej kluczowym elementem, jak treść pisana. Teksty skorelowane z tematami poszczególnych fotografii wzmacniają przekaz, uwypuklając jego kluczowe aspekty i pokazując, że obraz świata, jaki dostrzegamy jest – w dużej mierze zależny od zestawu filtrów, jakie przyjmiemy w czasie obserwacji. Obserwujący więc – jego podejście do samego procesu, niejako nastawienie emocjonalne determinuje elementy, które dostrzeże wyraźniej, na których skupi większą uwagę i w końcu, jakie uzna za najbardziej reprezentatywne, a więc najbliższe obiektywnej prawdy. – determinują finalny odbiór.
Surowość, oszczędność słów to elementy jak dotąd zawsze obecne w prozie Guni. W jego fotografiach odnajdziemy takie samo umiłowanie prostoty, oszczędne szafowanie środkami wyrazu. Zwyczajowo, poza odcieniami szarości, brak tu koloru – ten, jeśli już się pojawia, to w pojedynczych akcentach, mających uwypuklić dany element, a tym samym wzmocnić wydźwięk zdjęcia. Przestrzenie, jeśli się pojawiają, częstokroć są świadomie deformowane za pomocą fotograficznych technik. Obrazy bywają celowo rozmazane, zamglone. Zaburzone, co ma potęgować poczucie obcości, niedopasowania jednostki, zwłaszcza konfrontowanej z potęgą wszechświata, wobec którego jest przecież marnym pyłem. Zbliżenia na detale wiążą się nieodzownie z ukazaniem śmierci, rozkładu, alegorycznie ujętego przemijania i swoistej egzystencjalnej pułapki, w jakiej jesteśmy uwiezieni samym aktem życia. Podobnie jak w tematach makro Gunia podejmuje wątek naszej miałkości, naszego nikłego znaczenia względem ogromu wszechświata, tak w skali mikro autor zwraca naszą uwagę na złożoność świata, którego na co dzień nie dostrzegamy, patrząc szerzej, z dalszej perspektywy, bez należnego skupienia i uwagi.
„Złe wszechświaty” okazują się nie tylko albumem wyjątkowym same w sobie, ale też swoistym przekroczeniem przez twórcę kolejnego etapu kreacji. Gdzie dla Wojtka Guni leży granica twórczej ekspresji? Nie wiem, czy on sam potrafiłby jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć. To artysta, który z jednej strony jest już w pełni ukształtowany, świadomy celowości własnej twórczej drogi, a jednocześnie wciąż poszukujący, bezustannie wykraczający poza spodziewany schemat.
Niewątpliwie „Złe wszechświaty” to pozycja wyjątkowa, jedna z najlepszych literackich (i nie tylko) publikacji tego roku. A Wojciech Gunia po raz kolejny udowadnia, iż jest jednym z najciekawszych artystów w polskiej literaturze, na którego obowiązkowo należy zwrócić uwagę.
Złe wszechświaty
Nasza ocena: - 100%
100%
Tekst i fotografie: Wojciech Gunia. Wydawnictwo IX 2021