„Poławiacz” Johna Langana to nie tylko przykład doskonałej literatury weird dla wymagających, ale też niejako zobrazowanie największej bolączki recepcji literatury grozy na świecie – problemu z klasyfikacją i przyznaniu prawa literaturze gatunkowej do bycia jednocześnie literaturą wybitną.
Wspomina o tym zresztą w podziękowaniach sam autor – że szukał dla „Poławiacza” wydawcy przez długi czas, bowiem wydawcy prozy gatunkowej uznawali go za zbyt „literackie” dzieło, a ci od literatury głównego nurtu – za powieść nazbyt gatunkową. I jedni i drudzy odrzucali więc tę znakomitą powieść ze względów czysto prozaicznych, a zarazem kluczowych w specyfice branżowej, tj. możliwości monetyzacji dzieła. Bo o to wszak w prowadzeniu wydawnictwa chodzi. By sprzedać i zarobić. A jest to możliwe do osiągnięcia jedynie przez dotarcie do odpowiednio licznej grupy potencjalnych czytelników. Ale – jak widać nie tylko u nas, na krajowym rynku – panuje błędne przekonanie, że proza gatunkowa musi być z gruntu pośledniejszej jakości, niż klasyczna literatura głównodowodząca, która z kolei nie ma prawa oscylować zbyt blisko gatunkowości. I choć zachodni rynek powoli rewiduje ten pogląd (u nas też się to odbywa, ale bardzo, bardzo powoli, poczynając od fantastyki, a na grozie – reprezentowanej głównie przez weird – kończąc), to jednak w świadomości czytelniczej pokutuje nadal przeświadczenie, ze jeśli książka wykazuje cechy stylistyczne dzieła wybitnego, to jednocześnie odruchem kwalifikowana jest inaczej, niż jako horror. Bowiem horror – z wydumanej i całkiem błędnej definicji, musi prezentować jakość bardzo poślednią, oscylującą w okolicach grafomanii, lub niewiele wyżej. A choćby taki „Poławiacz” – zadający powyższemu stwierdzeniu kłam, nie wpisuje się w definicję, jest więc odrzucany, traktowany po macoszemu i tkwi w strefie pomiędzy. I zwyczajnie trudniej się mu jest przebić.
„Poławiacz” to powieść bardzo kameralna, stonowana, w której nie mamy co liczyć na przesadnie wartka akcję i natłok wątków. Fabuła rozwija się tutaj niespiesznie, leniwie – można by rzec, co jednak nie stanowi wady (przynajmniej – nie dla wszystkich), a zaletę, bowiem zyskuje na tym autor dość przestrzeni na budowanie świata przedstawionego, na oswojenie nas z nim, by w odpowiedniej chwili odrealnić go, odzwyczajnić. Rozbić w pył nasze poczucie racjonalności i zastąpić je afirmacją niemożliwego. Z imponującym skutkiem.
Czy można przewidzieć powieściowe zaskoczenie? Owszem, odbiorca zaznajomiony nieco z estetyką grozy i prawami rządzącymi gatunkiem sensu stricte, oraz instrumentarium wykorzystywanych w jego ramach przez twórców, jednak nie osłabia to siły powieściowego wyrazu, nie odbiera jej zamierzonego, piorunującego wydźwięku. Jeśli oczywiście nie spodziewamy się brutalnego uderzenia między oczy, nie oczekujemy po „Poławiaczu” otwartego, bezpardonowego szokowania. Jest miejsce na literaturę, której sposobem na przekaz jest wrzucanie czytelnika w centrum odrealnionej makabry (znakomitym przykładem jest tu np. proza Clive’a Barkera), nie jest to jednak kategoria, do której zaliczyć można „Poławiacza”, znajdującego się niejako na drugim końcu gatunkowej osi. Tu liczy się nastrój tajemnicy, powolne budowanie uczucia odrealnienia, irracjonalności.
Nie pokuszę się tu na interpretację „Poławiacza” względem Melville’owskiego „Moby Dicka”. Konotacje są z jednej strony oczywiste, a z drugiej podjął już tę kwestię w Posłowiu Rafał Nawrocki. I zrobił to na tyle dobrze, że nie śmiem stawać z nim w konkury. Szukając porównań literackich, które wskazałyby odpowiedni trop dla czytelniczych eksploracji (i odwiecznie trapiące pytanie – komu spodobać się może ta powieść), wskazałbym choćby „Powroty zmarłych” i „Ludzką przystań” szwedzkiego pisarza Johna Ajvide Lindqvista. I już nie rzecz nawet w zbliżonej podejmowanej tematyce, ale szerzej, w ogólnym ciężarze literackim, w podobnym sposobie budowania opowieści, gdzie precyzyjnie odwzorowany świat, często obejmujący tereny surowe, obce, gdzie to natura wiedzie prym nad człowiekiem, zostaje odrealniony przez zdarzającą się niesamowitość, nie mająca naturalnego wyjaśnienia i budującym aurę grozy przez własną obcość. Coś, co winno być znajome, bliskie, nagle staje się czymś strasznym bo nierozumianym. Nienaturalnym, nadnaturalnym. Wykraczającym poza znany nam, zaakceptowany i przyjęty za pewnik porządek świata i zdarzeń.
Langan kreuje historię magnetyzującą, która przyciąga nas i hipnotyzuje poprzez wpojenie nam pragnienia oczekiwania na to, co się wydarzy. A wiemy, praktycznie od pierwszych stron, że coś się wydarzy. Musi wydarzyć. A to gorączkowe oczekiwanie okazuje się być przyczółkiem do budzącego się w odbiorcy podskórnego lęku. Bo nagle to, co nas otacza, to co znane i pozornie bezpieczne może okazać się zupełnie czymś innym. Obcym. Niedookreślonym. Znaleźć tu można odniesienia do klasyki grozy (znów, by nie powtarzać, odsyłam do książkowego Posłowia), ale też odkryć można oczywiste i jakże obecne we współczesnym horrorze nawiązania (choćby w niuansach) do Lovecrafta. Jednak nie w jakże częsty, toporny i nazbyt bezpośredni sposób, ale w subtelnych wtrąceniach, w sposobach budowania tła, a nawet kreowaniu całości fabuły.
„Poławiacz” to powieść, która – obawiam się – okaże się prozą w naszym kraju niedocenioną przez szersze gremium miłośników horroru. Wąskie grono doceni literackie walory i fabularne odniesienia, ale – niestety – znakomita większość łaknie od gatunku czegoś zgoła innego, inaczej wyobrażają sobie horror. Im wyda się „Poławiacz” powieścią nudną, zbyt przegadaną, nazbyt hermetyczną. Oferującą zbyt skromną ilość bodźców, jak na horror właśnie.
Obym w tym przypadku okazał się złym prorokiem, bo ta powieść z pewnością jest warta uwagi ze strony każdego miłośnika dobrej literatury. Nie tylko spod znaku grozy.
Poławiacz
Nasza ocena: - 90%
90%
John Langan. Tłumaczenie: Tomasz Chyrzyński. Wydawnictwo Vesper 2022